Z podróży

Okazje do podróżowania po świecie przyszły stosunkowo późno, bo dopiero w latach 90. XX wieku, kiedy paszport można było trzymać już w domu, a nie na posterunku Milicji Obywatelskiej, kiedy każdy mógł stanowić o sobie, bez konieczności zapisywania się do PZPR i wybierać kierunki wyjazdów według własnego uznania, a nie poprawności politycznej. Pierwszy wyjazd na Zachód (do Paryża) był szokiem obyczajowym, kulturowym, egzystencjonalnym. Przerażenie w oczach związane z korzystaniem z toalet (krany i pisuary na fotokomórkę), obserwowanie ludzi wyciągających pieniądze ze ścian budynków (bankomaty), pornografia w każdym kiosku i sklepie z prasą, to był obcy świat, który wkrótce miał okazać się codziennością. Okazją do podróży orientalnych stały się wyjazdy służbowe na Bliski Wschód, gdzie w ciągu dwóch lat pobytu można było zwiedzić Liban, Izrael, Syrię, Jordanię, Egipt. Dzisiaj to żadna rewelacja (może prócz Syrii, która została doszczętnie zniszczona), ale pod koniec lat 90., kiedy wylatywało się z szarej Polski, świat Orientu działał na zmysły. Potem przyszły wojny w Iraku i Afganistanie, które abstrahując od zaistniałych sytuacji, były okazją do poznania nowych ludzi, kultur, zwyczajów, otworzyły oczy na świat i drzwi na oścież. Tak rozpoczęła się przygoda, której konsekwencją były podróże z plecakiem po krajach Europy, Azji, Afryki, Ameryki Północnej, Środkowej i Południowej, po Australii i Nowej Zelandii. Podczas wyprawy w lutym 2006 doszło do spotkania z Kenią, Tanzanią, Burundi, Rwandą i Ugandą, wejście na Kilimandżaro oraz poznanie przyjemności wywrotek pontonem w czasie raftingu po źródłach Nilu. W sierpniu 2006 wyjazd na Kaukaz i wejście na Elbrus. W lutym 2007 podczas podróży do Ameryki Południowej wejście Aconcaguę. W sierpniu tego samego roku odwiedziny w tureckim Kurdystanie, z biblijnym Araratem włącznie. Następnie podglądanie, co słychać u strażników rewolucji w Iranie, który dzięki poznanym tubylcom można było poznać od kuchni. W listopadzie 2007 miesięczna wędrówka po Indiach korzystając z lokalnego transportu (między innymi bezcenna podróż drugą klasą koleją na trasie Kalkuta-Bombaj).

Rok 2008 przyniósł wielotygodniową wyprawę po Dalekim Wschodzie, która rozpoczęła się w okolicach Bajkału, by przez stepy Mongolii (i życie nocne w Ułan Bator), Chiny (ze względu na znaczne odległości przemieszczanie samolotem na trasie Pekin - Szanghaj - Guilin - Hong Kong) dotrzeć do Wietnamu (magiczna Ha Long Bay, olbrzymi potencjał turystyczny całego kraju), skąd przez Kambodżę (wszechobecna nędza, korupcja i prostytucja przemieszana z pięknymi zakątkami - Angkor) trafić ostatecznie do Tajlandii (bajkowe pejzaże nadszarpnięte przez tsunami). W listopadzie 2008 odwiedziny na Kubie, która, póki reżim Castro żyje, jest warta odwiedzin za wszelką cenę.

W 2009 r. dwukrotnie (w czasie pory suchej i deszczowej) wyjazd do wschodniego Czadu, gdzie prócz działalności zawodowej (badania polskich żołnierzy stacjonujących w rejonie obozów dla uchodźców z Darfuru) można było przyjrzeć się z bliska surowemu życiu mieszkańców Sahelu. Kolejną eskapadą był wyjazd do Brazylii, gdzie kluczowym okazało się poznanie jednego z najpiękniej położonych miast na świecie (Rio de Janeiro) oraz odwiedzenie południowoamerykańskiego interioru (majestatyczne wodospady Iguazu znane z filmu "Misja", oglądane od strony brazylijskiej i argentyńskiej). Druga połowa roku to kolejny wyjazd służbowy, tym razem do Malezji, a stąd kilkutygodniowy wypad z plecakiem do Australii (głównie Nowa Południowa Walia) i Nowej Zelandii (bajeczne krajobrazy, m.in. wędrówki śladami scen z trylogii "The Lord of the Rings" oraz sporty ekstremalne, np. skoki w dół kanionu o głębokości ponad 100 m, tzw. canyon swing).

Rok 2010 przyniósł dwa wyjazdy służbowe do Afganistanu i badania parazytologiczne żołnierzy Polskiego Kontyngentu Wojskowego. Przełom czerwca i lipca to kolejna wyprawa z plecakiem, tym razem do Peru (Lima, Cusco, Machu Picchu, Arequipa, Kanion Colca, Jezioro Titicaca) i Boliwii (La Paz, Salar de Uyuni).

W lutym i marcu 2011 r. ponownie pobyt w Afganistanie, a następnie na przełomie kwietnia i maja wyjazd na trekking w Himalaje pod BC Everest. Wejście na Goyo Ri i Kala Pattar, skąd przy pięknej pogodzie, z wysokości 5545 m n.p.m. można było stanąć oko w oko z najwyższą górą świata. Dwa miesiące później kolejny wyjazd, tym razem do Japonii, gdzie można było spotkać się z nowoczesnością (Tokio), historią i tradycją (Kioto), koszmarem wojny (Hiroszima), pięknymi krajobrazami (Miyajima), a także wejść na świętą górę Japończyków – Mt. Fuji. Od sierpnia do października po raz kolejny obowiązki służbowe w Afganistanie, a w listopadzie wyjazd do Afryki Zachodniej, gdzie w Mali można było z przyjemnością eksplorować kraj od Bamako, przez Djenne, Mopti (obowiązkowy spływ Nigrem), Timbuktu (noc spędzona z Tuaregami na Saharze) po kosmiczny Dogon Country, jednocześnie mając podróżnicze szczęście, uciekając przed islamską rewoltą na północy kraju. Ucieczka nastąpiła do Nigerii, gdzie prócz spraw służbowych (kongres medyczny w stolicy kraju, Abudży) można było na własne oczy zobaczyć jak żyją ludzie w najludniejszym mieście Afryki - Lagos (wegetacja milionów w bezkresnych slumsach, ale z uśmiechem na twarzy).

W lutym i marcu 2012 r. praca w górach Afganistanu. W czerwcu podczas kongresów medycznych okazja do skonfrontowania poziomu życia mieszkańców Amsterdamu (kryzys) i Sztokholmu (kryzysu nie widać). W lipcu kolejna globtroterska eskapada, tym razem do Indonezji, Singapuru i na Filipiny. U Indonezyjczyków korki i demonstracje w Jakarcie, podróż klasą ekonomiczną lokalnych kolei do Jogyakarty (miasto nastawione na turystykę, świątynia hinduistyczna w Prambanan i buddyjska w Borobodur), następnie dalsze przemieszczanie się po Jawie, tym razem zdezelowanym mikrobusem po dziurawych drogach, slalomem pomiędzy tysiącami skuterów. O świcie, w tłumie turystów oglądanie wschodu słońca nad wulkanem Bromo, a następnie spacer po grzbiecie krateru. Dalej przepłynięcie promem na Bali i wygrzewanie kości w Kucie (Mielno-Łazy-Unieście, tylko pięć razy większe), połączone z kąpielą pomiędzy dziesiątkami desek surfingowców (idealne miejsce do nauki) i lokalnymi masażami od stóp do głów. Po kilku dniach niższego standardu przeniesienie do pięciu gwiazdek w enklawie luksusu Nusa Dua (zaspokojenie ciekawości, co czuje człowiek wydający wiadro pieniędzy za leżenie przy basenach wypełnionych wrzeszczącymi dzieciakami lub na plaży, na której już o drugiej po południu rozpoczyna się odpływ, a dwie godziny później można co najwyżej brodzić w bagnie wodorostów). Z uczuciem ulgi wylot z indonezyjskiej wyspy do Singapuru, gdzie można było zatopić się w wielokulturowości miasta-państwa w dzielnicy chińskiej, hinduskiej, arabskiej i kolonialnej. Wisienką na torcie był pobyt w hotelu Marina Bay Sands i kąpiel w basenie na hotelowym dachu, na wysokości 55 piętra, z pięknym widokiem na miasto. Kolejna destynacja to Filipiny z olbrzymimi kontrastami poziomu życia mieszkańców stolicy kraju, Manili (luksusowa dzielnica Makati vs. jeden z największych slumsów świata – Payatas) i pięknymi wyspami, powoli zamienianymi w obskurną cepelię (Boracay z White Beach sklasyfikowaną w 2011 r. na drugim miejscu wśród najpiękniejszych plaż świata). Końcówka pobytu w Azji do kongres medyczny w Guangzhou w Chinach i możliwość skonfrontowania, w jak imponującym tempie rozwija się Kraj Środka, jak Chińczycy potrafią ściągnąć do siebie świat i rozwijać nowoczesne technologie, i w jakim miejscu na mapie rozwoju jesteśmy my, Polacy. Bez komentarza.

Przełom lata i jesieni 2012 przynosi kolejny służbowy pobyt w Afganistanie. Po nim, pod koniec roku, następuje miesięczna podróż z plecakiem po Ameryce Środkowej, od Meksyku po Panamę. Na początek wbicie się w tłum 20-milionowej aglomeracji Mexico City, powstałej na miejscu Tenochtitlan (azteckiego miasta zrównanego z ziemią przez Hiszpanów w XVI wieku), z brudnym i chaotycznym centrum (Zocalo), ze stojącym na światowym poziomie, bogato eksponowanym muzeum antropologicznym, a także innymi turystycznymi atrakcjami (muzeum Fridy Cahlo, park Chapultepec, sanktuarium Matki Boskiej z Guadelupe). Wizyta w położonym kilkadziesiąt kilometrów na północny-wschód od meksykańskiej stolicy Teotihuacan, robiącym wrażenie starożytnym mieście (Aleja Zmarłych, piramidy Słońca i Księżyca), w którym w pierwszych wiekach naszej ery mogło żyć nawet 200 tysięcy ludzi. Dalej przejazd autobusem na półwysep Jukatan do klimatycznej Meridy, stąd już skok do Chichen Itza (miasto Majów, uznane w 2007 r. za jeden z nowych siedmiu cudów świata) i dalej do Cancun, nadmorskiego kurortu, który w ciągu 30 lat z małej rybackiej wioski zamienił się w ponad 500-tysięczną aglomerację. Z Meksyku przejazd do Belize - krótki postój w Belize City, przepłynięcie łodzią motorową na Caye Caulker i stąd kolejną motorówką na drugą co do wielkości rafę koralową świata (snorkeling w towarzystwie rekinów i płaszczek). Dalej podróż do Gwatemali, z krótkim pobytem we Flores i obowiązkowymi odwiedzinami w Tikal (największe starożytne miasto Majów, schowane w dżungli, liczące w VIII wieku n.e. około 100 tysięcy ludności), przejazd do Guatemala City (uwaga na kieszonkowców) i stąd kilkadziesiąt kilometrów do starej stolicy Gwatemali (Antigua), absolutnej perełki kraju, zniszczonej kilkakrotnie przez trzęsienia ziemi. Kontynuacja wyprawy przez Salwador (kraj sponiewierany przez wojnę domową, stolica San Salvador z historycznym centrum zamienionym w wielkie, obskurne targowisko, pełne ludzi próbujących utrzymać się przy życiu z drobnego handlu) i Honduras (stolica kraju, Tegucigalpa – znaki szczególne: brudno i ponuro, typowa aglomeracja miejska Trzeciego Świata). Nikaragua i przeniesienie w kolejne klimaty. Stolica kraju, Managua, żywcem wyciągnięta z piosenki U2 (Where the street have no name), czyli trzeba się poruszać na azymut, bo tylko nieliczne ulice mają nazwy. Poza tym, grożąca zawaleniem katedra, zniszczona podczas trzęsienia ziemi w 1972 r., obok muzeum narodowe (szału nie ma) i nieopodal Malecon nad jeziorem Managua z częścią dla lubiących smród i bród (typowa mordownia) oraz z położonym obok terenem wydzielonym z płatnym wejściem (Puerto Salvador Allende, zadbana oaza spokoju). Wyjazd do Granady, z nadzieją na zobaczenie kolejnej środkowoamerykańskiej perełki, i tu rozczarowanie - piękne, kolonialne miasto zamienione w lokalną, tanią cepelię. Ucieczka na wyspę Ometepe i wejście na wulkan Concepcion (czynny). Przejazd do Kostaryki, najdroższego państwa regionu, zarabiającego kokosy na turystyce (nie licząc eksportu kawy i bananów) oraz taniej sile roboczej (milion Nikaraguańczyków pracujących za głodową pensję). Odwiedziny w wulkanicznym parku narodowym z główną atrakcją, czyli wulkanem Poas. Zwiedzanie stolicy kraju, San Jose, która okazała się być zapyziałą mieściną bez wielkich atrakcji. Bliższe przyjrzenie się przemysłowi turystycznemu Kostaryki pozwala zrozumieć jak środkowoamerykańscy spryciarze umiejętnie robią turystów w konia: postery z dymiącym i ziejącym lawą wulkanem Arenal, który w rzeczywistości już od dawna nie daje znaku życia; park narodowy Tortuguero czyli land of turtles (problem w tym, że żółwie można tam spotkać jedynie kilka miesięcy w roku i to nie w szczycie sezonu). Jak to mówią - reklama dźwignią handlu. Podróż po Ameryce Środkowej kończy się w Panamie, która jest prawdziwą atrakcją regionu. Kosmopolityczna Panama City, z panoramą wieżowców przypominającą Hong Kong, Szanghaj czy Nowy Jork, z magicznym Casco Viejo, które przechodzi właśnie gruntowną restaurację większości budynków i ulic (starówka z czasów hiszpańskiego panowania). Znak firmowy kraju czyli Kanał Panamski i możliwość obejrzenia wielkich kontenerowców przemieszczających się z centymetrową dokładnością na śluzach Miraflores. Na zakończenie prawdziwa perełka, czy jak kto woli, raj na ziemi - wyspy archipelagu San Blas - to trzeba zobaczyć i niekoniecznie umrzeć (spędzenie przynajmniej 2-3 dni z dala od cywilizacji, bez komputera i telefonu komórkowego, czyli całkowity reset).

Początek 2013 r. przyniósł kolejny pobyt w Afganistanie, z następną turą badań nie tylko polskich żołnierzy, ale również Afgańczyków. Pomoc humanitarna pod postacią badań w kierunku występowania pasożytów jelitowych, a następnie leczenie zarażonej ludności afgańskiej okazała się być strzałem w dziesiątkę, zważywszy na powszechną prewalencję robaczyc i chorób pierwotniakowych, przekraczającą 30% w lokalnej populacji. Latem nastąpiła miesięczna podróż po USA, kraju kontrastów, kraju dwóch światów egzystujących obok siebie. Pierwszy świat to zamożna Ameryka z zadowolonymi z siebie i skupionymi na sobie ludźmi sukcesu, z hollywoodzkim uśmiechem śnieżnobiałych zębów, konsumującymi american dream. Aby zobaczyć ten świat, wystarczy włączyć środki masowego przekazu, reklamujące najlepsze na świecie, według Amerykanów, produkty made in USA. Jest jednak jeszcze drugi świat, który nie jest tak popularny jak pierwszy, ale zdecydowanie bardziej przyziemny i rzeczywisty. To świat patologicznie otyłych, przesadnie wytatuowanych, zaniedbanych, ubranych w byle co i byle jak ludzi, słabo wykształconych, często pozbawionych opieki społecznej i zdrowotnej. Aby to zobaczyć, wystarczy wejść w życie codzienne Amerykanów, podróżując z nimi lokalnymi środkami transportu, zatrzymując się w motelach i hotelach, stołując się w przydrożnych barach i fast foodach. Ta przyziemna Ameryka jest na wyciągnięcie ręki, wystarczy wejść między ludzi, zamiast oglądać wyselekcjonowane miejsca z ekskluzywnym biurem podróży. Taka właśnie podróż miała miejsce od Florydy przez Luizjanę, Teksas, Nevadę, Kalifornię po Waszyngton i Nowy Jork. Słoneczne Miami z latynoską społecznością skupioną w Little Havana, ze stworzoną do plażowania i imprezowania Miami Beach, z bazą wypadową na Key West, mieście-wyspie położonej 200 km od Miami w Zatoce Meksykańskiej, zaledwie 90 mil od Kuby. Przelot do Nowego Orleanu, mieście jazzu i Louisa Armstronga, z kolorową Dzielnicą Francuską i starymi rezydencjami przypominającymi czasy świetności Południa. Kolejny przelot, tym razem do obskurnego El Paso, przygranicznego miasta z dziesiątkami straganów, w których Meksykanie robią zakupy azjatyckiej i lokalnej tandety. Przejazd przez pustynne pustkowia do Phoenix, rozwlekłego miasta, w którym daje znać o sobie temperatura powyżej 40oC, a na turystów czeka Scottsdale, mieszanka stylizacji Dzikiego Zachodu i hotelowej współczesności. Gorąco i nudno. O nudę trudno natomiast w kolejnym miejscu wyprawy - Las Vegas. Miasto stworzone od podstaw na pustyni, które miało ludziom dać rozrywkę. I daje ją w 100%. Mimo, że kicz i plastik jest widoczny na każdym miejscu (od piramidy i sfinksa, przez Disneyland, wieżę Eiffla, Łuk Triumfalny po Statuę Wolności), Las Vegas jest miejscem idealnym do zabawy dla każdego pełnoletniego, któremu jest potrzebny reset i odrobina szaleństwa. Kto oglądał pierwszą część Hangover (Kac Vegas), zrozumie o co chodzi. Las Vegas to nie tylko miasto szaleństw i rozpusty, ale również baza wypadowa po okolicy. Absolutnym hitem jest Grand Canyon, bezdyskusyjna perełka regionu. Po drodze miejscem godnym przystanku jest tama Hoovera, dzieło geniuszu inżynierii i katorżniczej pracy tysięcy robotników. Po uczcie dla oczu na pustyni przyszedł czas na odwiedzenie Kalifornii. Los Angeles wita niezwykle przyjaznym klimatem i zaskakuje swoją małomiasteczkowością. Centrum jednego z największych miast USA w niczym nie przypomina wielkiej aglomeracji. W zasięgu marszu można odwiedzić kilka miejsc, m.in. klimatyczny dworzec kolejowy, który bardziej przypomina prowincjonalną stację w Koluszkach niż Railway Station w LA. Hitem Los Angeles są oczywiście Hollywood i Beverly Hills na północy miasta oraz oddalona o 20 km od centrum na zachód Santa Monica. Hollywood to typowa cepelia dla turystów z Sunset Boulevard (aleja gwiazd), Chinese Theatre (odciski dłoni i stóp), czy Kodak Theatre (wręczanie Oscarów). Może na Amerykanach i małych dzieciach robi to wrażenie, ale na dorosłym Europejczyku już niekoniecznie. Beverly Hills będąca enklawą filmowych gwiazd i bogatych ludzi, z najdroższą (podobno) ulicą świata - Rodeo Drive, jest ucieleśnieniem amerykańskiego snu, niedostępnego dla przeciętnego szaraka. Santa Monica czyli plażowanie nad Pacyfikiem i meta słynnej, biegnącej z Chicago - Route 66. Kolejnym kultowym miejscem Kalifornii jest San Francisco, oddalone o ponad 400 km i 8 godzin drogi Greyhoundem. Wielu Amerykanów uważa je za najładniejsze miasto USA. Słynne ulice biegnące w górę i w dół, z pocztówkową Lombard Street (uliczka o ośmiu zakrętach), największe Chinatown, słynny most Golden Gate (popularny zwłaszcza wśród samobójców), kolorowe domy szeregowe będące znakiem firmowym miasta, funkcjonujące zaledwie przez 30 lat, ale znane na całym świecie więzienie Alcatraz, to miejsca stanowiące wizytówkę tego miasta. To, co na pewno daje się we znaki mieszkańcom i przyjeżdżającym do San Francisco, to bardzo zmienna pogoda (czasem słońce, czasem mgła, chmury i zimny wiatr). Gdyby połączyć pogodę z LA i widoki z SF, byłoby to pewnie jedno z sympatyczniejszych miejsc do życia. Po miastach Kalifornii przyszedł czas na wschodnie wybrzeże USA. Stolica kraju, Waszyngton, jest typowym miastem urzędników. The National Mall, 3-kilometrowa promenada między Kapitolem a mauzoleum Lincolna oraz stojący z boku, w połowie drogi White House, stanowią centrum aglomeracji. Znajdujące się w pobliżu pomniki bohaterów II wojny światowej, wojny koreańskiej i wietnamskiej (słynna The Wall), są niewątpliwie miejscami ciekawych spotkań z historią. Koniec podróży po USA miał miejsce w stolicy świata, jak niektórzy nazywają Nowy Jork. Kilkudniowe zwiedzanie miasta miało być gwoździem programu amerykańskiej podróży. Niestety, nie było. Miasto, które nigdy nie zasypia, plac budowy, zaniedbane ulice, dużo śmieci, korki, kiepska komunikacja miejska (Włodarze NYC mogliby udać się po naukę do Tokio, jak w wielkiej aglomeracji może perfekcyjnie funkcjonować metro). Zakwaterowanie w samym centrum Manhattanu, w hotelu Pennsylvania okazało się jednym z najgorszych pomysłów. Wydanie ponad 900 USD za 4 noclegi (bez śniadań) w pokoju, który przypominał zapluskwione pomieszczenie podupadającego hostelu w kraju Trzeciego Świata było kpiną z gości hotelowych, kpiną z podróżnych, którzy przebyli szmat drogi żeby zobaczyć symbol Ameryki. Wynika z tego, że trzeba wydać wiele tysięcy dolarów, żeby być obsłużonym godnie i traktowanym poważnie. Tylko po co, skoro za znacznie mniejsze pieniądze można zobaczyć i wypocząć w rajskiej scenerii zakątków świata, przy których Times Square jest chaotyczną, hałaśliwą i tłoczną kwintesencją bylejakości. Abstrahując od cen na Manhattanie, oczywiście w NYC jest kilka miejsc, które trzeba odwiedzić. Na miłośników sztuki czeka wiele muzeów, chociaż dla laika nie będącego w kursie dzieła, sztuka nowoczesna w MoMa czy w muzeum Guggenheima jest daleka od dzieł tworzonych ręką mistrzów, raczej drogą na skróty i realizowaniem fantazji zbliżonych do wizji pensjonariuszy zakładów psychiatrycznych. Na pewno wjechanie na punkt widokowy Empire State Building jest dobrym pomysłem na zobaczenie panoramy miasta i uzmysłowienie sobie, że Bronx, Queens, Brooklyn, Staten Island to również NYC, chociaż często pomijane lub zapomniane, jak w tytule sprzed lat: tylko Manhattan. Doskonałym miejscem do wypoczynku jest Central Park, nieprzypadkowo zwany płucami miasta. Wokół niego rozlokowane są budynki mieszkalne z apartamentami wartymi nierzadko dziesiątki milionów USD. Ciekawym miejscem do przyglądania się tysiącom spieszących we wszystkich kierunkach ludzi jest dworzec kolejowy Grand Central. Wizytówkami miasta są również Most Brookliński (w remoncie), katedra św. Patryka (w remoncie), Rockefeller Center, czy Statua Wolności, którą można oglądać płynąc promem z Manhattanu na Staten Island lub wybrać się na zorganizowaną wycieczkę. Na południowym Manhattanie, niedaleko kościoła św. Trójcy, można zobaczyć niepozorną uliczkę Wall Street z niepozornym budynkiem giełdy, w którym przelewa się miliardowe transfery. Jest również wiele innych ciekawych miejsc, jednak motto przewodnie obieżyświata brzmi: Nowy Jork, w porównaniu z dziesiątkami rozrzuconych po świecie cudów natury, architektury, techniki nie jest wart wydanych pieniędzy.

Jesienią 2013 r. odbyła się kolejna podróż służbowa do Afganistanu i kolejne badania parazytologiczne polskich żołnierzy i afgańskich cywili. Pod koniec roku następny wyjazd służbowy, tym razem do Arabii Saudyjskiej. Zamknięty kraj (załatwianie wizy to prawdziwa ekwilibrystyka), ortodoksyjni wyznawcy islamu, prawa kobiet zbliżone do zera (w piekącym słońcu żal było patrzeć na ubrane od stóp do głów czarne postacie mające w materiale jedynie niewielki otwór na oczy). Kraj mający jedne z największych pokładów ropy naftowej na świecie ma 40% bezrobocie. Gospodarką komunalną i usługami zajmują się najemni pracownicy z Bangladeszu, Pakistanu i innych biedniejszych państw muzułmańskich, ponieważ Saudyjczycy nie chcą sobie brudzić rąk tego typu pracą. Gołym okiem widać, że gdyby nie ropa, państwo cofnęłoby się do epoki średniowiecza. I właśnie dzięki ropie (póki jeszcze jest) Arabia Saudyjska bije na głowę kraje uprzemysłowione pod względem cen paliw dla użytkowników dróg (kilkadziesiąt groszy za litr). Poza tym ciemność. Muzułmanin może bez przeszkód wejść do kościołów, synagog oraz innych przybytków monoteistycznych religii. Nie-muzułmanin ma zakaz wstępu do świętych miejsc islamu. Jeddach, oddalona zaledwie godzinę drogi samochodem od Mekki, jest doskonałym miejscem wypadowym do spotkania z najświętszym miastem muzułmanów. No way. Najpierw przejdź na islam albo wynocha.

Pierwsze miesiące 2014 r. to ponowny pobyt w Afganistanie i spektakularny sukces. Z poziomu 15,4% zarażonych polskich żołnierzy w 2010 r. udało się obniżyć wskaźniki zarażeń do 1,2% w piątym roku działalności programu profilaktycznego. Powoli, ale konsekwentnie odrobaczamy Wojsko Polskie.

Wiosną nastąpiła miesięczna podróż po Afryce Południowej. Rozpoczęła się w Kapsztadzie, jednym z najpiękniej położonych miast świata, gdzie po obowiązkowej wizycie na Przylądku Dobrej Nadziei, Górze Stołowej, ogrodzie botanicznym Kirstenbosch, testowaniu win w Konstancji, przyszła kolej na spotkanie z drugim obliczem Afryki – biedą i slumsami w Gugulethu, jak również spędzenie w przyjaznej atmosferze czasu z uchodźcami z Rwandy, którzy przeżyli ludobójstwo w 1994 r. i próbują się odnaleźć w nowej ojczyźnie. Były również momenty zabawne. Obecność białego w czarnej knajpie, do której nie zaglądają lokalne białasy była lokalną sensacją. Z Kapsztadu dalsza podróż wiodła do Windhoek, stolicy Namibii. Jeśli ktoś lubi samotność, Namibia jest miejscem wymarzonym dla odludków. Dwa miliony ludzi żyje na powierzchni prawie trzy razy większej od Polski. Jest gdzie się schować. Kraj uzyskał niepodległość w 1990 r. i dopiero staje na nogi. Wydawałoby się, że kraina zasobna w złoża uranu, diamenty, złoto i wiele innych surowców naturalnych będzie opływała w dostatki. Nic bardziej mylnego. Liderzy SWAPO, którzy doprowadzili kraj do wyzwolenia spod okupacji RPA, zamienili biały apartheid na czarną dyktaturę. 60% ludności żyje w nędzy (slumsy dziesiątków tysięcy ludzi gnieżdżących się w legowiskach skleconych z blachy i dykty na północy Windhoek robią przygnębiające wrażenie). Z drugiej strony przepych rezydencji prezydenta kraju (wywodzącego się oczywiście ze SWAPO), zbudowanej przez inżynierów z Korei Północnej (wielkimi przyjaciółmi Namibii są również Fidel Castro i Robert Mugabe), rezydencje lokalnych kacyków, mających powiązania z rządzącą partią, warte miliony USD (czy czegoś nam to nie przypomina z czasów PRL i PZPR?). Duże odległości, ale również dobre drogi dają możliwości poczucia się jak easy rider (dozwolone 120/h). Namibia, była kolonia niemiecka, nie zapomina o byłych właścicielach. Swakopmund, nadmorski kurort Namibijczyków, ale również miejsce rezydencji wielu Niemców (którzy mają tutaj swój drugi dom), ze względu na architekturę jest uznawany za bardziej niemiecki, niż miasteczka w Bawarii. 30 km od Swakopmund jest położony Walwis Bay, port Namibii, którego zatokę upodobały sobie tysiące flamingów. Jest naprawdę różowo. Trudności ze znalezieniem organizatora krótkiej wyprawy na pustynię Namib spowodowały, że zamiast na diuny Sossusvlei trzeba było pakować się do autobusu i odbyć 24-godzinną podróż do Livingstone w Zambii, nad Wodospady Wiktorii. Wodospady, które są kaskadą setek tysięcy ton wody rzeki Zambezi można i trzeba zobaczyć z dwóch stron, od strony miasteczka Livingstone w Zambii i Victoria Falls w Zimbabwe. Jeśli ktoś wybiera się w okresie dużego stanu wód, musi spodziewać się obfitych strumieni spadających na głowę, dlatego peleryna przeciwdeszczowa należy do obowiązkowego ekwipunku (do wypożyczenia na miejscu). Wodospady od strony zambijskiej robią wrażenie, ale to co czeka na człowieka po stronie Zimbabwe, to już jest prawdziwy cud natury. Widok olbrzymiej kaskady wodnej w połączeniu z kolorową tęczą i bujną roślinnością może kojarzyć się z rajem na ziemi. Absolutny numer jeden do zobaczenia na kontynencie afrykańskim. Z Vitoria Falls nastąpiła podróż do Maun w Botswanie nad deltę Okavango. Aby jednak tam się dostać, trzeba było z przesiadkami pokonać prawie 700 km lokalnymi środkami transportu. Szczęście sprzyjało, spotkanie z żołnierzem armii botswańskiej w Nata, który zabrał podróżnego z Europy swoim Volvo S60 do Maun, zaowocowało wspólnym spędzeniem czasu. Przedstawiciel afrykańskich sił zbrojnych okazał się bardzo gościnnym i uczynnym człowiekiem. Zaprosił do swojego domu położonego w jednostce wojskowej w Maun (biały cywil kilkakrotnie wjeżdżał na teren bazy wojskowej bez żadnej kontroli wartowników), zorganizował całodzienny wypad swoją prywatną łodzią motorową w obszar delty (ponad 30 km w jedną stronę w labiryncie kanałów), a następnie samochodem do rezerwatu przyrody. Pełny luksus, zamiast brać udział w wycieczkach dla turystów, można było pooddychać Afryką w towarzystwie lokalnej ludności. Botswana, podobnie jak Namibia jest słabo zaludniona, ale za to zwierząt ma bez liku. Na 1,5 miliona ludności przypada ponad 5 milionów słoni, nie wspominając już o antylopach, żyrafach czy żebrach. Żeby je zobaczyć, nie trzeba wjeżdżać do parków narodowych. Wystarczy przejechać się shuttle busem po trasie Kasane-Nata, by natrafić na słonie przebiegające pojedynczo lub w stadzie przez jezdnię. Kierowcy muszą się mieć na baczności. Po spotkaniu z przyrodą w Maun i okolicach nastąpiła podróż w kierunku granicy z Zimbabwe. Kolejną miejscowością na trasie było Francistown, drugie co do wielkości miasto Botswany, które okazało się biednym, zaśmieconym, prowincjonalnym miastem, z tandetnymi sklepami prowadzonymi przez Chińczyków. Produkty made in China za 1 USD w kraju pochodzenia nie robią już furory, ponieważ klientela Państwa Środka jest coraz zamożniejsza, natomiast w biednej Afryce, chińskie podróbki oraz podłej jakości asortyment idą jak świeże bułki. Po Botswanie nastąpił powrót do Zimbabwe. Przebijanie się shuttle busami szło dosyć sprawnie. Ponad milionowe Bulawayo okazało się brudnym, zaniedbanym miastem, w którym widać było przebłyski kolonialnej, brytyjskiej przeszłości w postaci fasad starych budynków, szerokich alei, rozległych parków. Niestety, Jego Ekscelencja Robert Gabriel Mugabe (oficjalny podpis pod zdjęciem prezydenta Zimbabwe, obowiązkowo wiszącym w każdym hotelu) doprowadził kraj do ruiny. Dość powiedzieć, że w 2007 r. załamał się system monetarny i do chwili obecnej Zimbabwe nie posiada własnej waluty (płaci się głównie USD i randami, walutami dwóch największych wrogów Jego Ekscelencji). Z Bulawayo nastąpiła podróż przez Masvingo (zwiedzanie pobliskiego Great Zimbabwe z najwyższymi, starymi budowlami w Afryce Subsaharyjskiej, pochodzącymi z XV wieku) do Mutare, miasta przygranicznego z Mozambikiem. Mozambik okazał się kolejnym krajem z wszechobecną nędzą, brakiem gospodarki komunalnej, ludźmi pozostawionymi samymi sobie. Podróż zdezelowanymi shuttle busami w koszmarnym ścisku, w smrodzie niemytych ciał nie należała do przyjemności. Na trasie wyprawy znajdowała się Beira, drugie co do wielkości miasto kraju, podobnie jak inne aglomeracje regionu, kompletnie zaniedbana, prezentująca resztki kolonialnych, portugalskich czasów. Dalsza podróż wiodła do Vilankulo, opisywanego jako ulubione miejsce wypoczynku Mozambijczyków. Nadmorski kurort okazał się kompletnie zaniedbanym zadupiem z dwoma ulicami na krzyż (dosłownie), w większości skalistą linią brzegową i brakiem jakiejkolwiek infrastruktury przyjaznej turystom. Atrakcja, będąca niewątpliwą perłą Oceanu Indyjskiego, znajdowała się godzinę drogi łodzią motorową od Vilankulo – archipelag wysp Bazaruto. Spędzenie kilku godzin na rafie koralowej, pustynnej diunie i podziwianie rajskich widoków było niewątpliwą przyjemnością. Pozostanie na dłuższy okres było zarezerwowane tylko dla krezusów, którym pieniądze wysypują się z kieszeni. Doba w luksusowym bungalowie dla 2 osób w jednym kompleksów hotelowych równała się wydatkowi 1400 USD, co było jakimś kosmicznym żartem, biorąc pod uwagę, że miesięczna pensja większości Mozambijczyków nie przekracza 200-300 USD. Łatwo policzyć, że za pieniądze przeznaczone na jedną dobę w Bazaruto można spędzić co najmniej tydzień all inclusive w hotelach krajów śródziemnomorskich, z przelotem samolotem, bez oglądania przygnębiającej nędzy. Afryka oszalała. Koniec pobytu w Mozambiku miał miejsce w stolicy kraju, Maputo, które okazało się zaniedbaną, prowincjonalną dziurą bez atrakcji turystycznych, z wysokimi cenami za zakwaterowanie.

Wyprawa po Afryce Południowej zatoczyła koło i podróżny znalazł się znowu w RPA. Był to jednocześnie powrót do cywilizacji, dobrych dróg, wygodnych autobusów, zakwaterowania cenowo proporcjonalnego do oferowanych standardów. Jednym słowem: normalnie. Po zwiedzaniu Cape Town i okolic na początku wyprawy, przyszedł czas na Johannesburg. Miasto słynące z wysokiej przestępczości i ponad 3-milionowego getta Soweto nie odstraszyło swoją złą sławą, choć nie da się ukryć, nie robiło pozytywnego wrażenia. Całe centrum wielomilionowej aglomeracji, bez obecności białych ludzi (wynieśli się z miejscami pracy i przeprowadzili do domów na północy miasta), było opanowane przez mrowisko czarnych mieszkańców oraz uliczne targowiska z kiepskiej jakości artykułami (przypominające bazar Różyckiego z lat 80.). Z drugiej strony Soweto, które jeszcze 20 lat temu było siedliskiem wszystkiego co najgorsze, zmieniło się w spektakularny sposób. Państwo zainwestowało ogromne sumy w budowę niskobudżetowych domów dla mieszkańców getta, którzy dostali je w prezencie. W całym Soweto pozostało już tylko siedlisko slumsów w Kliptown, gdzie żyje około 20 tysięcy ludzi bez bieżącej wody, z jednym wychodkiem typu toy-toy na kilka rodzin. Na co ci ludzie czekają? Na darmowe domy od państwa. Przypadek bez precedensu. Trudno sobie wyobrazić podobną sytuację w Polsce, gdzie setki tysięcy mieszkańców miałoby dostać za Bóg zapłać nowe domki na przedmieściach. Takie cuda zdarzają się tylko w RPA, kraju bogatych złóż diamentów, złota, platyny, olbrzymiej korupcji, prezydenta poligamisty (osiem żon i trudna do ustalenia ilość dzieci), olbrzymiej dysproporcji pomiędzy poziomem życia białych (10% ludności kraju) i czarnych mieszkańców. Tę dysproporcję podróżny mógł odczuć na własnej skórze, kiedy po kilku tygodniach spędzonych na południu Afryki w skupiskach czarnej ludności, został zaproszony do domu białego człowieka, rodaka z miasta Łodzi, który 20 lat temu wyemigrował na południe Afryki, gdzie wiedzie dostanie życie. Abstrahując od białej oazy wysokich standardów oraz sponsorowanej przez państwo gospodarki komunalnej dla czarnych mieszkańców w RPA, Afryka staje się coraz bardziej przygnębiająca. Kraje biedne są jeszcze biedniejsze niż były, większość ludności żyje w warunkach uwłaczających godności. Mieszkańcy Czarnego Lądu być może mają marzenia, ale nie mają złudzeń. Ich głównym celem jest przeżyć, a raczej przewegetować kolejny dzień. Zdecydowana większość turystów odwiedzających Afrykę przyjeżdża zobaczyć parki narodowe, zwierzęta (wielką piątkę), wschody i zachody słońca. Miejscowa ludność interesuje ich niewiele albo wcale. Jeśli hotelowy turysta ogląda się za tubylcami, to głównie za obsługą serwisową do zrealizowania stałych czynności: wynieś, przynieś, pozamiataj. I tak to się kręci. Niestety. Po powrocie z Afryki szybkie przepakowanie bagaży, zmiana ubioru podróżnika na mundur oficera i wyjazd do Belgradu na kongres medycyny wojskowej. Kilkudniowy pobyt w Serbii był okazją do spotkania ze stolicą kraju i jej mieszkańcami na terenach spacerowych w twierdzy Kalemegdan oraz wieczorową porą na klimatycznej ulicy Skadarlija. Serbia to kościół prawosławny, a więc była okazja odwiedzić jedną z największych na świecie cerkwi św. Sawy, a przede wszystkim odległą o kilkadziesiąt kilometrów od Belgradu (miasteczko Topola) cerkiew św. Jerzego na wzgórzu Oplenac, mauzoleum rodziny królewskiej Karadziordziewić. Trochę już się w życiu widziało kościołów, cerkwi, meczetów, ale to co można zobaczyć pod Belgradem, robi naprawdę imponujące wrażenie. Wszystkie ściany wewnątrz cerkwi pokryte są piękną mozaiką składającą się z dziesiątek tysięcy misternie połączonych ze sobą drobnych kawałków. Aż dziw bierze, że w tak niepozornym miejscu można zobaczyć taka artystyczną perełkę.

Przyszło kolejne lato, podczas którego nastąpił rodzinny wyjazd samochodem do Italii. Ponad 7000 km objazdówki na sam koniec włoskiego buta dało możliwość powrotu po latach do miejsc zadeptywanych co roku przez miliony turystów. Podobnie jak na początku lat 90., na początek i jednocześnie na deser były odwiedziny w Wenecji. Przyjemnie było powspominać czasy, kiedy student (podchorąży) ze swoją młodą żoną (w piątym miesiącu ciąży) oraz z kolegą również z ciężarną żoną poznawali uroki cywilizacji po niedawnym upadku szczęśliwego socjalizmu. Poprzedni wyjazd odbywał się na przełomie maja i czerwca, kiedy nie było jeszcze najazdu turystycznej szarańczy. Tym razem spotkanie z Włochami miało miejsce w środku lata, kiedy trzeba było wbijać się w tłum i uczestniczyć w zadeptywaniu półwyspu. Wenecja jak zawsze robiąca wrażenie, doskonałe miejsce na wypad we dwoje (poza sezonem). Potem przyszedł czas na San Marino (kiepska kuchnia), przereklamowane Rimini (kurort włoskiej klasy robotniczej i Rosjan) i ucieczka na południe w dwa bardzo klimatyczne miejsca: Alberobello (jedyne w swoim rodzaju trulli, domy przypominające ule) i Matera (włoska Jerozolima, gdzie Mel Gibson kręcił swoją „Pasję”). Przejazd na sam dół „obcasa” (Santa Maria di Leuca) i dalej przez Kalabrię odwiedziny nad Zatoką Neapolitańską. Tutaj, odwiedziny w Pompejach oraz wejście na szczyt Wezuwiusza, sprawcy kataklizmu w 79 r. n.e. Następnie przejazd do przereklamowanego Sorrento i rejs na jeszcze bardziej przereklamowaną Capri. Dalej spotkanie z brudnym i niebezpiecznym nocą Neapolem, który mimo wszystko miał w sobie swojski klimacik. Po odwiedzinach na leniwym południu, przyszła kolej na stolicę. Po drodze nastąpił obowiązkowy punkt wyprawy, odwiedziny na wzgórzu Monte Cassino, z małym muzeum i doskonale utrzymaną nekropolią polskich żołnierzy. Wieczne Miasto po raz kolejny zrobiło pozytywne wrażenie. Współcześni mieszkańcy mają przyjemność codziennego kontaktu z historią, chociaż stonka turystyczna w sezonie zapewne nie wszystkich nastraja optymistycznie. Przebijając się na północ przyszedł czas na Toskanię. Odwiedziny u dobrych znajomych z Koszalina, spędzających kolejny sezon w Magliano in Toscana, były okazją do opróżnienia butelek w doborowym towarzystwie. Dalej podróż wiodła przez kolejne toskańskie miasta: Sienę (ci od palio), Pizę (ci od wieży), San Gimigniano (włoski Manhattan) i Florencję (da Vinci i Michelangelo przeżegnaliby się nogą, gdyby zobaczyli jak 500 lat później w mieście pojemniki na śmieci są zamykane na kłódkę a cena zakupu w cukierni decyduje o tym, czy przysługuje miejsce siedzące przy stoliku). Z Toskanii nastąpił przejazd do będących co raz większą turystyczną atrakcją nadmorskich wiosek – Cinque Terre. Bardzo klimatyczne miejsce, które jeśli nie zostanie wkrótce zadeptane, będzie dobrym adresem na kilkudniowy wypoczynek. Na koniec samochodowej eskapady przyszedł czas na Mediolan, a w nim obowiązkowy shopping (tak to już jest, jak podróżuje się z kobietami) oraz zwiedzenie kilku miejsc. Największe wrażenie zrobił czas oczekiwania na zobaczenie „Ostatniej Wieczerzy” (kilka miesięcy, i wszystko przez ten kod Leonarda da Vinci, świętego Graala i takie tam). Żeby zobaczyć świnkę morską na talerzu przed Jezusem w peruwiańskiej wersji „Ostatniej Wieczerzy” w Cusco, wystarczyło po prostu wejść do miejscowej katedry. Na osłodę pozostały najlepsze lody, jakie człowiek jadł w życiu (cukiernia Shockolat). Doznania smakowe nie do opisania. Na koniec włoskiej eskapady uwagę przykuł jeszcze jeden szczegół. Podczas zakupów w mediolańskich sklepach trudno było nie zauważyć tabunów Rosjan oraz wytresowanych jak małpki włoskich sprzedawców kłaniających się w pas i mówiących po rosyjsku! Ludzie, co za czasy nastały.

Jesienią nastąpił ostatni wyjazd do Afganistanu pod nazwą „operacja ISAF”. Kolejne wypady będą już pod tytułem „Resolute Support”. Wkrótce okazało się, że po odwiedzinach w Azji przyszła kolej na Afrykę. A konkretnie Republikę Środkowej Afryki, gdzie na krótką operację wojskową wybrali się polscy żołnierze. Na przełomie listopada i grudnia trzeba było zrobić naszemu wojsku badania pod kątem występowania chorób pasożytniczych (malaria, parazytozy jelitowe) oraz ocenić, czy panowie w mundurach mogą zawlec do Polski choroby stanowiące zagrożenie epidemiologiczne dla naszej populacji. Prócz badań naszych żołnierzy doszło do spektakularnej współpracy z Elżbietą Wryk, dyrektorem szpitala w Bagandou, miejscowości na południu kraju, gdzie leczona jest ludność miejscowa prowadząca osiadły tryb życia, a także pigmeje z plemienia Aka, żyjący w lesie w bezpośrednim kontakcie z fauną i florą. Uzgodniono przeprowadzenie badań w kierunku występowania pasożytów jelitowych u miejscowych pacjentów. W szpitalu zebrano materiał biologiczny od 600 osób, który dzięki możliwościom transportu wojskowego przewieziono do Zakładu Epidemiologii i Medycyny Tropikalnej WIM w Gdyni. Badania, które wykazały zarażenia u ponad 60% ludności osiadłej oraz u ponad 90% pigmejów, pozwoliły na ustalenie strategii leczenia lokalnej ludności, która była poddawana kuracji przeciwpasożytniczej bez wsparcia laboratoryjnego.

Rok 2015 przyniósł na początku kolejny wyjazd do Republiki Środkowej Afryki, gdzie dokonano badań następnej zmiany polskich żołnierzy, jak również zebrano materiał biologiczny od 2500 mieszkańców osiadłych oraz pigmejów z rejonu Bagandou i Monassao. Ostatnie, opublikowane badania parazytologiczne w RŚA miały miejsce ponad 30 lat temu w stolicy kraju Bangui. Biorąc pod uwagę liczby, zbadanie pod kątem zarażeń pasożytami jelitowymi 3 tysięcy mieszkańców, w tym około tysiąca pigmejów będzie jednym z największych przesiewowych badań parazytologicznych w tej części Afryki. I kto powie, że Polak nie potrafi.

Po Afryce, wiosną przyszła kolej na Afganistan i badania stacjonujących tam polskich żołnierzy w kierunku występowania malarii i pasożytów jelitowych. Po powrocie do Polski przepakowanie walizek i wyjazd na światowy kongres medycyny wojskowej na Bali w Indonezji. Po kilku dniach zamiana munduru na ciuchy globtrotera i wyprawa do Myanmar, jak od 1989 r. nazywa się Birma.

Jeszcze 10 lat temu 90% Myanmarczyków żyło w nędzy, jeden telewizor i telefon przypadał często na całą wioskę. Ostatnie 3 lata przyniosły prawdziwą rewolucję kulturalną i skok cywilizacyjny: większość gospodarstw domowych ma dostęp do telewizji z kilkudziesięcioma kanałami, telefony komórkowe, niektóre nawet komputery i dostęp do Internetu. To, co junta wojskowa blokowała przez ostatnich kilkadziesiąt lat, w ostatnim czasie zaczyna się reżimowi wymykać spod kontroli. W bieżącym, 2015 r. w kraju dojdzie do wyborów prezydenckich i parlamentarnych. Jeśli generałowie dalej będą trzymać w garści władzę, proces demokratyzacji będzie spowalniany. Jeśli do władzy dojdzie legendarna The Lady - Aung San Suu Kyi, popierana przez większość społeczeństwa i znienawidzona przez wojskową dyktaturę, Myanmar otworzy się na świat. Początek podróży po kraju miał miejsce w Yangon, byłej stolicy, która od kilku lat jest wielkim placem budowy. Kapitał zagraniczny pcha się tu drzwiami i oknami, widząc szansę na wielkie zyski. Najważniejszym punktem miasta, do którego ściągają wierni z całego kraju i tysiące turystów jest pagoda Shwedagon. Tutaj zazwyczaj zaczyna się podróż po tysiącach myanmarskich świątyń, stup, pomników Buddy. Budda stojący, siedzący, leżący; pierwszej setce człowiek zaczyna się przyglądać, po kilkuset kolejnych traktuje je już jak chleb powszedni. Miejsc buddyjskiego kultu w całym kraju jest tak dużo, że bardzo łatwo o przesyt. Po Yangon, jego spektakularnych świątyniach i dziesiątkach kolonialnych budynków pamiętających czasy brytyjskich kolonizatorów, przyszła kolej na podróż samochodem po kraju, z przypadkowo poznanym Myanmarczykiem o imieniu Nanda, który okazał się doskonałym przewodnikiem i kierowcą w jednym. Na trasie można było odwiedzić widowiskową górę Popa ze świątynią na szczycie, absolutny turystyczny numer jeden kraju czyli Bagan z jego ponad dwoma tysiącami świątyń, Sagaing z kolejnymi świątyniami, Amarapura z mostem z drzewa tekowego, drugie miasto kraju Mandalay, jezioro Inle i nową (od 2005 r.) stolicę Naypyidaw. Wnioski po 10-dniowej wizycie są oczywiste. Myanmar jest krajem bezpiecznym, ludzie są nastawieni przyjaźnie, ceny dla Europejczyka bardzo atrakcyjne, miejsc cieszących oko mnóstwo, i nic dziwnego, że jest to obecnie jedna z topowych turystycznych destynacji na świecie.

Latem nastąpiła wizyta w Maroku i podróż po miejscach będących wizytówką tego państwa. Począwszy od Essaouiry (port, medyna), przez Casablankę (meczet Hassana II), Rabat (Mauzoleum Mohammada V, kazba Oudaya, medyna), Meknes (pozostałości po marokańskim Wersalu), Fez (medyna, medresa Bou Inania, medresa Attarine, garbiarnia skór Chouwara), Marrakesz (plac Jemaa el Fna, meczet Koutoubia, pałac El Bahia, mauzoleum Sadytów) po Agadir (największy, nadmorski ośrodek wypoczynkowy Marokańczyków i cudzoziemców), można było spotkać się z historią i współczesnością tego berberyjsko-arabskiego kraju.

Koniec lata to podróż do Szwajcarii, gdzie udział w europejskim kongresie medycyny tropikalnej był okazją do odwiedzenia kilku zakątków krainy Helwetów, począwszy od Bazylei, przez Berno, Genewę i Lozannę. Następnie przepakowanie bagaży i wylot do Kosowa, gdzie środkami transportu Polskiego Kontyngentu Wojskowego nastąpiło przemieszczanie się po krainie Kosowarów (muzułmanie) i Serbów (grekokatolicy) w celu ustalenia możliwości i zasadności udzielania medycznej pomocy humanitarnej przez personel medyczny z Polski. Zarówno Kosowarzy utożsamiający się z Albanią, jak i Serbowie związani ze swoją serbską macierzą przyjęli propozycje konsultacji specjalistycznych i badań laboratoryjnych z dużym zainteresowaniem i wyrazili gotowość do wykonania badań przesiewowych wśród ludności miejscowej. Teraz kolej na nas. Czas pokaże, czy potrafimy tylko wystawiać rękę po pomoc, czy też nauczyliśmy się sami jej udzielać.

Jesień przyniosła wyjazd służbowy do Kosowa, gdzie od wielu lat stacjonuje Polski Kontyngent Wojskowy z dwustu kilkudziesięcioma żołnierzami. Wizyta na Bałkanach miała na celu określenie potrzeb (i możliwości strony polskiej) w zakresie udzielenia pomocy humanitarnej Kosowarom i Serbom. Polscy żołnierze stacjonujący w bazie Novo Selo wykonują zadania mandatowe zarówno na północy zamieszkałej przez ludność serbską, jak i w centrum i na południu, gdzie dominują Kosowarzy. Serbowie nie uznają państwowości Kosowa, na znak protestu wywieszają serbskie flagi, jeżdżą samochodami na serbskich rejestracjach (lub nie zakładają ich wcale, jeśli nie mogą zarejestrować pojazdu w Serbii). Klasycznym przykładem podziału i nierozwiązanego do dzisiaj konfliktu etnicznego jest Mitrovica i tzw. Most Pokoju, który dzieli zwaśnione strony. Lata mijają a szans na pojednanie nie widać. Prawosławni Serbowie są rozgoryczeni, ponieważ oderwano ich od macierzy, żyją w zamkniętych enklawach otoczenie przez społeczność muzułmańską (Kosowarzy stanowią ponad 90% mieszkańców Kosowa). Synonimem serbskiej porażki jest Kosowe Pole niedaleko Prisztiny (pole bitwy z 1389 r.), które przez stulecia było symbolem tożsamości narodowej Serbów, a teraz znalazło się na terenie Kosowa. Jest zaniedbanym terenem ochranianym przez dwóch kosowarskich policjantów (muzułmanie przymierzali się do wysadzenia wieży-pomnika stającego na byłym polu bitwy), do którego mieszkańcy Serbii przyjeżdżają nie jak do siebie, tylko do obcego państwa. Wyobraźmy sobie, że ktoś zabrał nam Grunwald. Większość cerkwi sprzed stuleci na terenach dzisiejszego Kosowa została zburzona lub przebudowana na meczety. Serbowie mają poczucie krzywdy, do obcokrajowców odnoszą się nieufnie, do nas również. Mimo, że jesteśmy w tym samym kręgu kulturowym, mamy podobne języki, podobną mentalność, serbscy mieszkańcy enklaw są nieufni. Do naszej propozycji pomocy podchodzą z obojętnością, żeby nie powiedzieć z niechęcią, mimo że widać, jak jest im ciężko. Ale mają swoje poczucie dumy, które nie pozwala przychodzić po prośbie. Tacy byli i tacy zapewne będą przez kolejne pokolenia. Wśród Kosowarów sytuacja wygląda odmiennie. Chętnie przyjmą każdy rodzaj pomocy. Na dzień dobry proponujemy badania parazytologiczne dzieci. Propozycja zostaje przyjęta i pierwszych kilkaset dzieci w wieku szkolnym z trzech różnych miejscowości zostanie zbadanych pod kątem zarażenia pasożytami jelitowymi pod koniec bieżącego roku. Działalność parazytologiczna Zakładu Epidemiologii i Medycyny Tropikalnej WIM po Azji (Afganistan) i Afryce (Republika Środkowej Afryki) przenosi się do Europy. Jak zwykle, mamy ręce pełne roboty. I pomyśleć, że niektórzy narzekają na brak pracy. Po Kosowie następuje kolejny służbowy wyjazd do Afganistanu, gdzie trzymamy rękę na pulsie lokalnych zagrożeń zdrowotnych. Badania polskich żołnierzy stacjonujących w Azji Centralnej w kierunku występowania zarażeń helmintami i pierwotniakami jelitowymi, jak również w kierunku występowania malarii stają się już rutynową procedurą. Kilku zarażonych zawsze się znajdzie, więc zasadność prowadzenia tego typu działań prewencyjnych nie podlega dyskusji.

Wiosna 2016 roku to Wielkanoc spędzona rodzinnie w Londynie. Pomysł narodził się spontanicznie na zasadzie eksperymentu i złamania dotychczasowej tradycji czyli objadania się przy świątecznym stole. Okazało się, że na takie pomysły wpadły tysiące innych rodzin z całego świata, które podobnie jak my, korzystając z uroków brytyjskiej stolicy, włóczyły się po muzeach (wszystkie otwarte okresie świątecznym), knajpkach, parkach, ulicach. Reasumując, warto było. Z dużym prawdopodobieństwem kolejne europejskie metropolie czekają na nas podczas kolejnych świąt.

Po brytyjskiej przygodzie przepakowanie walizek i służbowy wyjazd do Kosowa. Po badaniach parazytologicznych polskich żołnierzy w Afganistanie i operacjach afrykańskich przyszedł czas na Bałkany. Wyniki wykazały, że objęcie nadzorem epidemiologicznym naszego bałkańskiego kontyngentu jest w pełni uzasadnione. Oprócz skriningu naszego wojska, ważnym elementem była pomoc humanitarna dla Kosowarów pod postacią leczenia dzieci zarażonych pasożytami jelitowymi (badania zrealizowane kilka miesięcy wcześniej) oraz zebranie materiału biologicznego od kolejnych dzieci chodzących do szkół w gminie Kacanik. W maju akcja parazytologiczna w Afganistanie i leczenie kolejnych zarażonych polskich żołnierzy, z kolei w czerwcu powrót do Kosowa i leczenie dzieci diagnozowanych dwa miesiące wcześniej.

Okres letni to zasłużone wakacje. Najpierw objazdówka po Grecji (widać kryzys i lokalne lenistwo) oraz wylegiwanie na peloponeskiej plaży pod Atenami (przyglądanie się zachodniej klasie robotniczej, której niektórzy przedstawiciele zachowują się tak, jakby niedawno zeszli z drzewa), następnie zmiana stroju plażowego na trekkingowy i podróż do Gruzji, gdzie po kaukaskiej włóczędze (Kazbek i okolice) nastąpiła kilkudniowa degustacja lokalnych win w klimatycznym Tbilisi. Jesienią powrót do Kosowa i Afganistanu, czyli wszystko po staremu.

Zakończenie sezonu na Bałkanach, w otwierającej się na świat Albanii, która mogłaby być oryginalną perełką, ale niestety, prawdopodobnie nie będzie. Budowlany chaos w Sarandzie i Ksamilu psuje wizerunek śródziemnomorskiej riwiery, typowa cepelia zamiast prezentowania unikalnej historii kraju nie wróży dobrze na przyszłość. Oby Gjirokaster, Berat oraz dzikie góry i plaże utrzymały jak najdłużej swój klimat. W Europie coraz mniej jest takich miejsc.

Wiosna 2017 i Wielkanoc spędzona rodzinnie w Barcelonie. Zwiedzanie najciekawszych atrakcji miasta oraz degustacja śródziemnomorskiej kuchni (ośmiorniczki i kalmary w stolicy Katalonii są pyszne i na każdą kieszeń) niewątpliwie należą do przyjemności. Wmieszanie się w międzynarodowy tłum sunący La Ramblą, podążanie śladami Gaudiego (z Sagradą Familią, czyli architektonicznym cudem na czele) są doskonałą formą spędzania wolnego czasu dla przyjezdnych z całego świata. Inaczej wygląda to z punktu widzenia mieszkańców, którzy mają już dosyć milionów turystów przewijających się przez ich dzielnice każdego roku. Jeszcze większy problem dla lokalnej społeczności stanowią imigranci, głównie z północnej Afryki, którzy w znaczący sposób podnoszą wskaźnik przestępczości w mieście, nie mówiąc już o zagrożeniu atakami terrorystycznymi.

Po katalońskich przyjemnościach wyjazdy służbowe do Kosowa, Kuwejtu i Afganistanu, miejsca stacjonowania polskich żołnierzy. Nadzory epidemiologiczne w rejonach o ciężkich warunkach środowiskowych stały się chlebem powszednim. W Kosowie, po badaniach w kierunku występowania zarażeń pasożytami jelitowymi wśród ludności kosowarskiej przyszedł czas na badania Serbów, żyjących z Kosowarami w jednym ekosystemie. Po badaniach populacyjnych w Azji Centralnej (Afgańczycy), Afryce Subsaharyjskiej (mieszkańcy Republiki Środkowej Afryki i Pigmeje) przyszedł czas na Bałkany. Trzy kontynenty, trzy różne populacje, trzy różne wyniki badań. Pomoc humanitarna z jednej strony, nauka z drugiej, satysfakcja z trzeciej. I to wszystko z własnej, nieprzymuszonej woli. Wystarczy chcieć. A chcieć to móc.

Jesienią powrót po latach do Indii i zaskoczenie, niestety in minus. W ciągu ostatniej dekady populacja kraju zwiększyła się o kolejnych 250 milionów, co widać, słychać i czuć. Jest tłoczno, hałaśliwie i brudno. Tony śmieci i smród ekskrementów (sikanie w miejscach publicznych na porządku dziennym) nie nastrajają optymistycznie. Kolorowe Indie sprzed lat, widziane coraz częściej już tylko na filmach Bollywood, odchodzą do przeszłości. Chandi Chowk w Old Delhi, ghaty nad Gangesem w Varanasi 10 lat temu i dzisiaj, to dwa różne światy. Dlaczego Hindusi nie potrafią zadbać o środowisko naturalne, zachować czystość w miejscach użyteczności publicznej? Ekologiczny pociąg najwyraźniej dawno im już odjechał. Po odwiedzinach w zatłoczonych i zaśmieconych Indiach, przelot na Sri Lankę i przyjemna odmiana. Kraj zamieszkały w większości przez buddystów dba o środowisko i rozwój turystyki. Podróż po Kulturalnym Trójkącie (Dambulla, Sigiriya, Anuradhapura, Mihintale, Polonnaruwa) zadbanymi drogami skąpanymi w bujnej zieleni, niewątpliwie stanowi radość dla oczu. Poza pojedynczymi przypadkami skomercjalizowanej cepelii, realizowanej pod zagranicznych turystów (sierociniec dla słoni w Pinnawala, sesje zdjęciowe z poławiaczami ryb na palach w Unawatuna), Sri Lanka stała się doskonałą propozycją do zwiedzania i wypoczynku. Odwiedziny herbacianego zagłębia w okolicach Nuwara Eliya, odpoczynek nad Oceanem Indyjskim (Mirissa), poznanie kolonialnej przeszłości (Galle), liczne atrakcje na stosunkowo niewielkiej powierzchni kraju, są doskonałą alternatywą dla coraz bardziej zatłoczonych Indii.

Po hindusko-lankijskiej eskapadzie przyszedł czas na tygodniowy wypoczynek w raju, czyli skok na Malediwy. Słońce, piasek o konsystencji mąki na plaży, lazurowa, ciepła i krystalicznie czysta woda w Oceanie Indyjskim, dobre jedzenie szefa kuchni, czego chcieć więcej? Otóż jest jedno ale. Nazywa się prohibicja. Picie musującego, bezalkoholowego napoju zamiast szampana w dniu swoich urodzin, to lekka przesada. Cóż, kolejne doświadczenie podróżnika. Z drugiej strony z tą prohibicją na muzułmańskich Malediwach nie jest do końca tak, jak życzyliby sobie tego miejscowi imamowie. Istnieje czarny rynek i możliwość zakupu alkoholu po wielokrotnie wyższych cenach. Ciekawostką jest również to, że po przylocie na lotnisko pod Male, służby celne zabiorą każdą butelkę alkoholu, jaką podróżny przywiezie ze sobą (w ramach rzeczonej prohibicji). Natomiast przy wylocie, wchodząc na strefę wolnocłową można dokonać zakupu wszystkich trunków tego świata, łącznie z polskimi wódkami. Abstrahując od alkoholowych podchodów na muzułmańskiej ziemi, i tak warto odwiedzić ten raj na ziemi, póki jeszcze nie został zatopiony przez ocean.

Azjatyckie podróże na przełomie 2017 i 2018 r. zastąpiła afrykańska eskapada lądem przez cały kontynent, od Maroka po Republikę Południowej Afryki: 16 tysięcy kilometrów, kilkanaście krajów, przez miasta i wioski, po bezdrożach piaszczystych (pora sucha) i błotnistych (pora deszczowa). Afryka w ostatnich kilku dekadach zmieniła się diametralnie, niestety na gorsze. Niekontrolowany przyrost naturalny ludności (z 477 milionów w 1980 do ponad 1,25 mld w 2017), brak opieki medycznej, brak wody i żywności spowodował, że poziom biedy osiągnął katastrofalne rozmiary. Radosna, wielobarwna Afryka zmienia się w przygnębiający, biedny kontynent, gdzie większość mieszkańców każdego dnia walczy o przetrwanie, i wcale nie jest im do śmiechu. Tylko dzieci jak zawsze wesołe, roześmiane, stoją przy drogach, licząc na ‘kadu’ rzucane przez podróżnych z okien samochodów. Maroko, Namibia i Republika Południowej Afryki po zachodniej stronie kontynentu funkcjonują na poziomie zapewniającym podstawowe potrzeby większości swoich mieszkańców. Z kolei większość ludności Mauretanii, Mali, Burkina Faso, Togo, Beninu, Nigerii, Kamerunu, Kongo Brazzaville, DR Konga, oraz część populacji Gabonu i Angoli żyje w nędzy, bez perspektyw na przyszłość. Ich nadzieją jest wyrwanie się z zamkniętego kręgu ubóstwa łodziami przemytników przez Morze Śródziemne do lepszego świata, czyli Europy, która ich nie chce bądź wykorzystuje jako tanią siłę roboczą. Z jednej strony bogaci skupieni na pomnażaniu swojego majątku, z drugiej radykalizujący się biedni wegetujący w poczuciu bezsilności. Gotowy przepis na katastrofę humanitarną. Wszystko przed nami.

Kolejna rodzinna Wielkanoc, tym razem w Paryżu. Laicyzujące się społeczeństwo francuskie święta ma tylko z nazwy, więc sklepy, galerie, muzea pracują pełną parą, przyjmując tłumy zagranicznych turystów. Wynajęcie mieszkania w samym centrum, chodzenie rano po bułki do piekarni na Polach Elizejskich, testowanie paryskich restauracji (niebo w gębie), zwiedzanie miejsc kultowych i tych mniej znanych (głównie dzięki córce mówiącej biegle po francusku i robiącej za przewodnika) składa się na przyjemnie spędzony czas. Zastąpienie obżarstwa przy świątecznym stole podróżowaniem i zwiedzaniem w rodzinnym gronie ma sens. Gorąco polecam.

Na przełomie wiosny i lata kolejny wielomiesięczny pobyt w Afganistanie (łącznie już ponad 9 lat w strefie działań wojennych), a w końcówce lata rodzinny wyjazd na Sycylię. Dostojne Palermo, klimatyczne Syrakuzy, słodkie lenistwo w Cefalu, wspomnienia mafijnych czasów w Corleone, i wszystko byłoby pięknie, gdyby nie bardzo wysokie ceny. Za wszystko, wynajęcie samochodu, paliwo, hotele. Włosi przeklinają przyjęcie Euro, płaczą i płacą, a ja razem z nimi. Jesienią krótki wypad do Afganistanu i ładowanie baterii na następny rok, który przyniesie kolejną podróż do Afryki. Powiedzieć, że Czarny Ląd wciąga, to nic nie powiedzieć.

Eskapada do Afryki Zachodniej w lutym i marcu 2019 z większym stopniem trudności, ponieważ realizowana lądem bez własnego transportu. Ale kto nie ryzykuje, ten nie jedzie, więc w drogę. Na początek Senegal, teoretycznie jeden z najbardziej rozwiniętych krajów regionu i już na wstępie rozczarowanie. Dakar, kiedyś afrykańska metropolia kończąca co roku kultowy rajd rozpoczynający się w Paryżu, obecnie przeludniona, zakorkowana zdezelowanymi samochodami, miasto bez klimatu i polotu, z ciążącym brzemieniem nędzy, w której żyje co najmniej połowa mieszkańców. Plateau, jedyny zakątek miasta nie przygnębiający chaosem i biedą, majestatyczny monument na wzgórzu oraz historyczna wyspa Goree ze śladami minionej epoki handlu niewolnikami, to jednak za mało, aby senegalską stolicę określać mianem turystycznej atrakcji. Na plus Dakaru przemawiają sprawnie załatwiane wizy do kolejnych krajów Afryki Zachodniej, chociaż ich ceny potrafią sponiewierać kieszenie (Sierra Leone 60000 CFA, Gwinea Bissau 55000 CFA, Gwinea 70000 CFA, czyli łącznie ponad 1200 zł). Z drugiej strony nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej (wizy do Liberii i Ghany załatwiane przez pośrednika w ambasadach w Berlinie kosztowały ponad 1300 zł). I tu pojawia się tragikomiczny dysonans – im biedniejsze kraje, tym droższe opłaty za pozwolenie wjazdu. Sprawiedliwość musi być. Kolejnym plusem stolicy Senegalu jest dobre połączenie nocnym autobusem z Gambią. Bez większych problemów następnego dnia rano można wylądować na gambijskiej plaży. I tu zaskoczenie. Ostatnio bardzo popularna w polskich biurach podróży Gambia ma niewiele do zaoferowania. Stolica Banjul jest małą, prowincjonalną, mocno podniszczoną i zaśmieconą mieściną. Plażom daleko do naszej Łeby (wygrywają klimatem i temperaturą wody w oceanie, ale też bez szału). Na deser można przepłynąć się po rzece na wyspę Kunta Kinte (kultowy w PRL serial „Korzenie”) z fortem z czasów niewolnictwa, połowić ryby, zwiedzić farmę krokodyli i spotkać się z małpami. To jednak w dalszym ciągu niewiele, jak na zachwalaną w folderach turystycznych atrakcję Czarnego Lądu. Następny etap wyprawy to Gwinea Bissau, była portugalska kolonia. Już na wstępie kilka nieprzyjemnych zdarzeń związanych z robieniem zdjęć. Jak w klasycznym państwie policyjnym, podchodzący po cywilnemu lub mundurowi, nie tylko zabraniający fotografowania, ale również wymagający (nie wiadomo skąd) specjalnych pozwoleń. Bissau, stolica kraju, zaniedbana dziura z bardzo drogim zakwaterowaniem i marną ofertą turystyczną (stary fort z czasów kolonialnych zaadaptowany przez wojsko, poza tym bijące po oczach ubóstwo i brak gospodarki komunalnej. Ale co tam stolica. Prawdziwa jazda zaczyna się na prowincji. Po dostaniu się do Gabu, miasteczka stanowiącego mieszankę wysypiska śmieci, zdezelowanych samochodów i ludzi, nastąpiło poszukiwanie transportu do Gwinei. Środkiem komunikacji okazała się 9-osobowa stara, rozklekotana Toyota, która łącznie przyjęła 21 osób, w tym dwóch białasów siedzących w ramach wyróżnienia przy kierowcy, czterech lokalnych na dachu i resztę upakowaną jak sardynki w środku (łącznie z kilkutygodniowym niemowlęciem). Podróż obliczona wstępnie na jedną dobę trwała łącznie dwie, w tym ponad 400 km polnymi drogami z niezliczoną ilością dołów i nierówności, wielogodzinną przerwą związaną z uszkodzeniem wahaczy i naprawą samochodu, noclegiem w muzułmańskiej wiosce (niewierni pod gołym niebem, muzułmanie zbiorowo w szopie). Przyjazd do Conakry, stolicy Gwinei, wymęczonych i pokrytych czerwonym pyłem podróżnych. Kolejne rozczarowanie związane z horrendalnymi cenami noclegów (wedle zasady, im biedniej, tym drożej; dwuosobowy pokój za 80 Euro bez śniadania jako jedna z najtańszych propozycji w mieście). Chciały białasy pchać się do najbiedniejszych krajów, które turyści omijają szerokim łukiem, to niech teraz płacą. Wizyta w szkółce akrobatów, nieporozumienie zwane muzeum narodowym, degustacja lokalnego piwa w knajpie o wdzięcznej nazwie „Obama”, tadżin w knajpie marokańskiej, ryby w knajpie rosyjskiej (murzyńska kucharka mówiąca po rosyjsku – jazda bez trzymanki), wynalazki lokalnej gastronomii prosto z ulicy i dookoła porażająca bieda. Jeśli ktoś się dziwi, że mieszkańcy Afryki próbują uciec z tej beznadziei do lepszego świata, to niech przyjedzie i zobaczy na własne oczy, jak żyją ludzie, którzy o niczym nie decydują, nie mają żadnych perspektyw, jedynie marzenia, które pchają ich do ucieczki, do wyrwania się z nędzy, z marnymi szansami na lepsze jutro. Po dobiciu targu czas na kolejny środek lokomocji i wyjazd do Sierra Leone, należące do dziesiątki najbiedniejszych krajów świata. I tu kompletne zaskoczenie in plus. Centrum stolicy, Freetown z posprzątanymi ulicami, nową asfaltową nawierzchnią (robota Chińczyków, of course); mimo korków dosyć sprawne przemieszczanie się po mieście i okolicy za pomocą tuk tuków (zwanych w Afryce Zachodniej ke ke). A w okolicy piękna plaża nr 2, przy której wybrzeża Gambii, nie mówiąc już o Gwinei i Senegalu, zostają daleko w tyle pod względem czystości i infrastruktury. Na terenie większości kraju asfaltowe drogi dobrej jakości, nie mające porównania z komunikacyjnym dziadostwem obserwowanym w Gwinei (gdzie asfalt można uświadczyć tylko w okolicach stolicy). Miała być bieda i była, w umiejętnie odseparowanych slumsach. Ogólne wrażenie jednak pozytywne, zwłaszcza jeśli chodzi o zachowanie jako takiej czystości przy drogach i w miejscach publicznych, co w pozostałych krajach regionu było nie do pomyślenia. Po Sierra Leone przyszedł czas na Liberię, kraj oswobodzonych niewolników (przybyłych w XIX wieku z USA), zmasakrowany przez dwie wojny domowe (w latach 1989-1996, 2000-2003) oraz epidemię Eboli w 2014 i 2015. Ciekawostką na przejściu granicznym Liberii jest bezpłatne wykonywanie szczepień przeciw żółtej gorączce dla podróżnych, którzy nie mają wykonanej wakcynacji (płaci się tylko równowartość 0,6 USD za wydanie żółtej książeczki). Pomija się fakt konieczności wykonania szczepienia co najmniej 10 dni przed wjazdem w rejon endemiczny choroby, ale kto by się przejmował takimi drobiazgami. Niestety, w porównaniu z Sierra Leone, o Liberii wiele dobrego powiedzieć nie można. Jest bardzo biednie, bardzo brudno, bardzo drogo i dosyć niebezpiecznie (wyjście na miasto wieczorową porą tylko dla kozaków). Tabuny nachalnych, młodych ludzi domagających się pieniędzy z byle powodu, niska jakość usług w horrendalnych cenach (hostel o standardzie schroniska po 65 USD za dobę), życie toczące się wokół targowisk, gdzie ludzie próbują wiązać koniec z końcem sprzedając-kupując produkty podłej jakości. Paradoksem jest, że największymi atrakcjami stolicy kraju, Monrovii, są dwa zdewastowane, opuszczone budynki, których zaletą są punkty widokowe na dachu na całe miasto. Pierwszym jest były hotel Ducor, drugim siedziba partii politycznej, poszatkowana jak sito amunicją z czasów wojen domowych (łuski kaliber 7,42 mm do dzisiaj walają się po okolicy). Kolejny dzień i eksploracja liberyjskiej prowincji. W samochodach 5-osobowych (kierowca + 4 pasażerów) upycha się po 6 podróżnych (czterech z tyłu jeszcze ujdzie, ale dwóch na przednim siedzeniu to drobna przesada). Polak chciał jednak zaspokoić ciekawość jak się jeździ zdezelowanym samochodem osobowym w 7 osób polną drogą poszatkowaną dziurami i koleinami na dystansie 150 km, w ścisku, z ręczną klimatyzacją a la otwarte okna i w tumanach kurzu. Ciekawość została zaspokojona. Nie polecam. 20 km przed granicą z Wybrzeżem Kości Słoniowej (WKS) trzeba było przesiąść się na motory (droga nie nadawała się do jazdy samochodem), a następnie po przejściu granicy zmiana motorów i kolejne 22 km do najbliższej miejscowości Danane, gdzie po zameldowaniu się i spisaniu danych na posterunku policji, udało się załapać (czyli dać w łapę dodatkowe pieniądze) na rozklekotany autobus do Abidżanu. Miało być pięknie, czyli wyjazd 6 pm i przyjazd po pokonaniu 700 km w większości dziurawymi drogami o 11 am dnia następnego. Czas afrykański rządzi się jednak swoimi prawami, więc poślizg o kilka godzin to naprawdę nic wielkiego. Przejazd przez interior WKS, podobnie jak przez większość krajów regionu, przygnębiający. Bieda i zacofanie widoczne na każdym kroku. Tzw. demokratycznie wybrani przywódcy krajów afrykańskich powiększają swoje majątki, swoich rodzin i znajomych, kręcą biznesy pod stołem (eksploatacja diamentów, złota, boksytów, fosforytów, itd.), podczas kiedy większość społeczeństwa żyje w nędzy. Dlaczego nie interesuje to ONZ, WHO, „wielkiej demokracji” Zachodu? Odpowiedź jest banalnie prosta. Kto, jak nie Zachód, międzynarodowe koncerny, bogaci przedsiębiorcy, są uczestnikami tych zakulisowych biznesów? Bogaci mają coraz więcej pieniędzy, biedni stają się coraz większymi nędzarzami. Czy kreujący dzisiejszą politykę i gospodarkę globalną zdają sobie sprawę, do czego doprowadzą świat swoją zachłannością za 20-30 lat? Po przyjeździe do Abidżanu, największego miasta WKS, nastąpiło zapoznanie z kilkoma miejscami, według przewodników wartymi zobaczenia. Prócz katedry (Iworyjczycy mają tendencję do gigantomanii), reszta atrakcji nie rzuciła na kolana. Wobec powyższego, nastąpił wyjazd do odległego o 40 km Grand Bassam, miejscowości wypoczynkowej na Atlantykiem, w której lubią spędzać czas mieszkańcy metropolii. Wszystko byłoby pięknie (oprócz cen – za kiepski standard stawki zachodnioeuropejskie), gdyby lokalnym właścicielom hosteli (często obcokrajowcy) chciało się wysilić odrobinę i zadbać o czystość plaż. Spędzanie czasu wokół sterty śmieci nie należy do przyjemności. Po Grand Bassam przyszedł czas na ostatni etap wyprawy – Ghanę. I tutaj szok termiczny – autobus z włączoną i sprawną klimatyzacją. Po trzech tygodniach jazdy byle jak i byle czym podróżny może poczuć się nieswojo, w wygodnym fotelu, w klimatyzowanej przestrzeni. Prowincja ghańska nie zaskoczyła odmiennością, biednie i brudno, ale drogi o dobrej nawierzchni. No i ten autobus z A/C. Przyjazd do Cape Coast i spotkanie z historią w miejscowej twierdzy, będącej przed wiekami jednym z największych ośrodków handlu niewolnikami. Biały człowiek doił Afrykę, doi ją dzisiaj i doić będzie, dopóki nie skończą się surowce, dopóki będzie zbyt na broń, na kolejne wojny, zamachy stanu, dopóki będzie kwitła korupcja i lewe interesy. Ostatni przystanek podróży – Akra. Stolica kraju uważającego się za lidera kontynentu w strukturach międzynarodowych (w niedalekiej przeszłości sekretarz generalny ONZ), licznych sił zbrojnych biorących udział w operacjach wojskowych w ramach Unii Afrykańskiej i ONZ. Uważać się za lidera to jedno, kreować lepszą rzeczywistość to drugie. Tu jednak następuje twarde lądowanie. Dzielnice biedy i komunikacyjny koszmar nie są w stanie zaczarować stanu faktycznego, który obnaża smutną rzeczywistość. Historyczna dzielnica Jamestown, zamiast odrestaurowanej perełki, jest zapuszczonym slumsem, w którym biedni ludzie próbują wiązać koniec z końcem. I tu pojawia się wybawiciel made in China, który w najbliższych latach wyrzuci biedotę z portu i zbuduje luksusową enklawę dla lokalnych kacyków i bogaczy. Grunt to dobry interes, a w tym Chińczycy w Afryce są naprawdę skuteczni. A że biedni zostaną przepędzeni i zostaną bez dachu nad głową, a kogo to interesuje? Kolejny punkt programu to miejska plaża Labadi. Aż żal patrzeć na sterty odpadów, obskurne budki z napojami i głośną muzyką. W tym samym czasie na północy miasta międzynarodowe koncerny budują biurowce i apartamentowce dla swoich pracowników, luksus bije po oczach. Doba w hotelu 300 USD, miesięczny czynsz za apartament na zamkniętym osiedlu 3000 USD. Kto bogatemu zabroni?

Wnioski są porażające. Afryka zmienia się w przeludnione wysypisko śmieci, składowisko toksycznych odpadów przywożonych statkami ze świata, siedlisko chorób, wojen i niepokojów społecznych. W 2020 Czarny Ląd będzie liczył 1,3 mld ludności, w 2050 – 2,5 mld; szacuje się, że w 2100 co trzeci mieszkaniec Ziemi urodzi się w Afryce. Za 20-30 lat nie tysiące, ale miliony Afrykańczyków będą przebijać się morzem i lądem do Europy w poszukiwaniu lepszego życia. Co na to byli kolonizatorzy (Francja, Wlk. Brytania, Niemcy i inni) nieprzerwanie robiący geszefty z władcami życia i śmierci swoich afrykańskich poddanych? Nic. Niech się martwią następne pokolenia. Póki co, według ONZ i innych organizacji międzynarodowych próbujących zaczarować rzeczywistość i udowodnić jak bardzo są potrzebne, tylko 8% ludności świata żyje w skrajnej biedzie (<1,25 USD dziennie), wobec 30% 20 lat temu. Wystarczy odbyć podróż lądem po afrykańskich bezdrożach, wioskach i miejskich slumsach, by uświadomić sobie, że ktoś tu kręci. Proponuję tym wszystkim wymuskanym urzędnikom z ONZ i Banku Światowego opuścić klimatyzowane pokoje swoich biur i 5-gwiazdkowych hoteli oraz wejść między ludzi. Prawda zaboli a słupki wykresów pójdą w górę. Spektakularne różnice widać tylko w zwalczaniu analfabetyzmu i umieralności dzieci <5 rż., które w 1900 r. wynosiły odpowiednio 80% (nie umiejących czytać i pisać) oraz 36%, by w 2015 r. spaść do poziomu 14,7% i 4,3%. To jeden z niewielu sukcesów współczesnego świata, który jednak nie zastopuje demograficznego armagedonu i wszechobecnej nędzy w krajach Trzeciego Świata.

Po przygnębiającej podróży po krajach Afryki Zachodniej nastąpił służbowy wyjazd do Republiki Środkowoafrykańskiej. Drugi pod względem biedy kraj świata (pierwszym aktualnie jest Niger) trzyma fason. Za hotel o standardach europejskiego hostelu dla backpakersów trzeba zapłacić ponad 120 Euro za dobę, czyli ponad dwumiesięczną pensję mieszkańca RŚA. Korupcja ma się dobrze, wysoka zachorowalność na malarię też. Ciekawe sceny odbywają się na lotnisku przy wylocie ze stolicy, gdzie lokalne służby sprawdzają podróżnych, czy nie wywożą kupionych na czarnym rynku diamentów (jeden z towarów eksportowych). Na razie nie robią jeszcze kontroli osobistej (która część ciała jest najlepszym miejscem do szmuglowania kamieni szlachetnych?), ale kto wie, co pokaże przyszłość.

Święta wielkanocne spędzone rodzinnie w Szwajcarii, kraju tak czystym i uporządkowanym, że ma się wrażenie podróżowania po wielkim muzeum z pięknymi widokami. W erze wielkiego zanieczyszczonego śmietnika jakim powoli staje się świat, kraina Helwetów wygląda jak wielkie odstępstwo od normy w pozytywnym znaczeniu. Zaskakująca jest tylko przytłaczająca wielorasowość populacji. O ile zamożni Szwajcarzy przemieszczają się głównie samochodami, w środkach komunikacji publicznej oraz na dworcach i w centrach handlowych widać tłumy przybyszy z Afryki, Azji i Bałkanów. Na 8,5 mln ludności kraju już 25% stanowią imigranci i wskaźnik ten systematycznie rośnie (w ostatnich latach Szwajcaria przyjmuje ponad 150 tysięcy imigrantów rocznie). Czy to skutek niskiej dzietności czy lenistwo zamożnych Szwajcarów, którzy nie mają ochoty pracować w usługach (nie mówiąc już o zamiataniu ulic oraz usuwaniu psich kup z trawników) i ściągają do niskopłatnej roboty migrantów ekonomicznych z Trzeciego Świata? Francuzom i Niemcom odbija się to już czkawką. Zobaczymy jak poradzą sobie pragmatyczni Szwajcarzy (póki co, w 2009 r. zakazali w referendum budowy minaretów przy meczetach na terenie swojego kraju).

W maju kolejny wyjazd służbowy do Afganistanu, a w sierpniu rodzinna wyprawa samochodowa z Gdyni przez republiki nadbałtyckie, Sankt Petersburg, Finlandię, norweskie fiordy, Szwecję, Danię i Niemcy z powrotem do Trójmiasta. Niespełna 9 tysięcy kilometrów za kierownicą i spotkanie z północną Europą. Największa katorga to jazda 80-90 km po pustych i prostych drogach Skandynawii. Jeśli nie chce się stracić prawa jazdy, nie mówiąc o bardzo wysokich mandatach, trzeba okiełznać polski luz za kółkiem.

Na początek podróży Wilno, zamieszkałe przez ponad 500 tysięcy mieszkańców, w tym 100 tysięcy Polaków. Na 2,5-milionowej Litwie (0,5 miliona wyjechało za chlebem na Zachód) mieszka 200 tysięcy Polaków, którzy nie mają łatwego życia. Litwini pamiętają aneksję Wilna w 1920 r. przez wojska gen. Żeligowskiego (zapominając przy tym, że 100 lat temu w Wilnie mieszkało 75 tysięcy Polaków i tylko 2 tysiące ludności litewskiej), litewskie dzieci uczą się w szkole, że Adomas Mickievicius był poetą litewskim powołując się na inwokację w Ponas Tadas ‘Litwo! Ojczyzno moja!’ (Mickiewicz nie znał języka litewskiego, mówił i pisał po polsku; ale z drugiej strony nigdy nie odwiedził ani Krakowa, ani Warszawy, w środowisku poetów tamtych czasów był określany jako Litwin, więc mówienie o naszym narodowym wieszczu jako o Polaku litewskiego pochodzenia byłoby chyba bardziej sprawiedliwe). Samo Wilno ze swoim starym miastem jest urzekające, i to nie ze względu na Ostrą Bramę, tylko dziesiątki innych klimatycznych miejsc (galerie, muzea, kościoły, lokale gastronomiczne), które składają się na jedno z najatrakcyjniejszych do zwiedzania miast w Europie. Pod Wilnem położone są Troki, stara stolica Litwy, które z malowniczo położonym na wyspie średniowiecznym zamkiem, stanowią kolejną atrakcję turystyczną kraju. Z kolei Kowno mocno rozczarowuje. Stare miasto nie robi dużego wrażenia i wypada blado w konfrontacji z Wilnem. Następny etap podróży to Łotwa i stolica kraju, Ryga. Miasto kontrastów, z jednej strony bardzo atrakcyjna starówka z dziesiątkami odrestaurowanych kamienic i licznymi kościołami ze strzelistymi wieżami, z drugiej zaniedbane dzielnice, jak Moskiewskie Przedmieście, przy którym warszawska Praga Północ z czasów PRL (gdzie w biały dzień można było z byle powodu dostać dwa miękkie na ryjek), to oaza spokoju i elegancji. Kierując się dalej na północ przyszedł czas na Parnawę i Tallinn w Estonii. Parnawa z niską, drewnianą zabudową, częścią uzdrowiskową oraz szerokimi plażami, to estoński kurort nad Bałtykiem. Rzuca się w oczy brak tłumów, a szczególne wrażenie robią nadmorskie plaże, z których bije cisza, dużo przestrzeni i ani jednego parawanu !!! (aż trudno uwierzyć, że można się obyć bez naszego skarbu narodowego, polskiego parawaningu, czyli jak twierdzą złośliwi, drugiej po Murze Chińskim konstrukcji widzianej z kosmosu). Następny etap to Tallinn, hanzeatyckie miasto z piękną starówką i nowoczesnym designem współczesnej architektury. Zdziwienie budzi wszechobecny język rosyjski (okazuje się, że w 470-tysięcznej stolicy Estonii prawie połowa mieszkańców to Rosjanie) oraz wlokące się po starym mieście ferrari na estońskich tablicach (po co komu sportowa fura w kraju, w którym najwyższa możliwa prędkość to 110 km/h i wszechobecne, ustawione co kilka kilometrów radary). Reasumując w krajach nadbałtyckich, najpiękniejsza starówka w Wilnie, najnowocześniejsze miasto – Tallinn.

Kolejnym punktem programu był Sankt Petersburg. Żeby jednak wjechać samochodem do Rosji, trzeba najpierw swoje odczekać na granicy, zarówno po estońskiej, jak i rosyjskiej stronie. Całość odprawy mogłaby zająć 15 minut, ale trwała 5 godzin. 300 minut spędzonych w biurokratycznej kolejce za niczym. Bycie Rosjaninem to nie tylko narodowość, to stan umysłu. Miną jeszcze dziesiątki lat, aż socjalistyczna prowizorka umrze śmiercią naturalną. Póki co, końca nie widać. Według Rosjan miasto cara Piotra (z przerwą na czasy ZSRR, kiedy nosił nazwę Leningrad) jest najpiękniejszym na świecie. Pewnie ci, co tak mówią, nigdy nie widzieli Rio de Janeiro, Cape Town i paru innych miejsc. Dawna stolica Rosji to niewątpliwie miasto pięknej architektury, bogatych w zbiory muzeów (z Ermitażem na czele), jak również ulicznych korków, kłopotów z parkowaniem i tabunów turystów (z dominacją Chińczyków). Oczekiwania w stosunku do miasta pretendującego do miana best of the best były jednak znacznie większe.

Opuszczając Rosję samochodem znowu trzeba zmierzyć się z przejściem granicznym i urzędniczą biurokracją. Po wjeździe do Finlandii następuje powrót do normalności jeśli chodzi o swobodę poruszania się, witają natomiast ceny drenujące kieszenie. Parking dla samochodu na 16 godzin pod budynkiem mieszkalnym w Helsinkach kosztuje więcej niż dwie doby w dwuosobowym pokoju w hostelu w samym centrum Sankt Petersburga. Na zdziwienie kosmicznymi stawkami za parkowanie, lokalny mieszkaniec z rozbrajającym uśmiechem wycedził ‘Welcome to Finland’. Helsinki to bardzo przyjemne do życia miasto, nowoczesność miesza się z historią; nie ma tłumów, większość najciekawszych miejsc można zobaczyć poruszając się pieszo. Wieje od morza, jest nieco chłodniej niż w Polsce, za to zdecydowanie bardziej czysto (trudno zobaczyć śmieci w miejscach publicznych). Po wizycie w fińskiej stolicy nastąpił przejazd na północ przez niekończące się lasy i tysiące jezior. Finowie dbają o środowisko, kraj jest słabo zaludniony (zaledwie 5,5 mln mieszkańców), więc ruch niewielki, podróż po dobrze utrzymanych drogach i jedyną zmorą są fotoradary, których jest tutaj bez liku.

Po fińskiej krainie lasów i jezior przyszedł czas na tereny za kołem podbiegunowym, na początku w szwedzkim wydaniu. W Jukkasjarvi niedaleko Kiruny (tej od rudy żelaza) mieści się słynny hotel lodowy, do którego zjeżdżają turyści z całego świata. Gwoździem programu jest nocleg w temperaturze -5oC w pokojach pokrytych szronem, śniegiem i figurami z lodu (szczyt sezonu ma miejsce w okresie zimowym, kiedy panują mrozy -20oC, a więc w hotelu jest i tak jest cieplej niż na dworze). Pobyt w okresie letnim w domku hotelowym (temperatura na plusie), sauna i odwiedziny w lodowych pokojach i lodowym barze w ramach zaspokojenia ciekawości wystarczyły w zupełności (leżakowanie w chłodni powinno być jednak zarezerwowane dla zwłok, a nie dla żywych ludzi). Jak się okazało, w sierpniu terminy na okres zimowy były już wyprzedane (ceny za dobę za pokój w okolicach 1000 USD). Cóż, kolejki ustawiają się pod Everestem, kolejki są również do spędzenia nocy w chłodni. Świat oszalał.

Ze szwedzkiego kręgu polarnego nastąpił transfer do Norwegii, gdzie na dzień dobry czekał archipelag Lofotów. Skaliste wyspy wystające z Morza Norweskiego, rozrzucone na długości ponad 100 km z klimatycznymi Henningsvaer i Reine, z miejscowością o najkrótszej nazwie (Å), z pięknymi widokami roztaczającymi się ze wzgórz wzniesionych setki metrów nad poziomem morza. Dalej, promem do Bodo, przez serpentyny dróg do Mo i Rana oraz Trondheim, na Drogę Atlantycką (niespełna 9 km dróg oraz mostów poprowadzonych pomiędzy wyspami na otwartym morzu). Następnie powrót w góry na słynną Drogę Trolli i Drogę Orłów, niezwykle malownicze, kręte trasy i liczne punkty widokowe, z których roztaczają się krajobrazy pozostające na długo w pamięci. Wśród nich, przez wielu uważany za nr 1 Norwegii, Preikestolen (półka skalna zwana amboną) czyli klif o wysokości ponad 600 m położony nad Lysefjordem. Prócz widowiskowych tras samochodowych i pieszych na podróżnych czekają zadbane, pięknie położone wsie i miasteczka, jak również największe ośrodki miejskie, do których oprócz Trondheim (stara stolica z olbrzymią katedrą i drewnianą starówką), Bergen (z drewnianą zabudową Bryggen, pamiętającą czasy świetności Hanzy), Stavanger (baza wypadowa na Preikestolen), Kristinsand (norweska riwiera) należy stolica kraju, Oslo (Waterfront, pięknie zrewitalizowana dzielnica przemysłowa; park Frogner z dwustu rzeźbami Vigelanda i ceny poniewierające kieszenie). Norwegia to środowiskowy raj, ekologia na każdym kroku (niezliczona ilość samochodów elektrycznych; energia elektryczna pochodząca z elektrowni wodnych a nie z gazu, który jest towarem eksportowym, praktycznie nie wykorzystywanym na terenie kraju), kraj, który zbudował swoją potęgę na wydobyciu i sprzedaży ropy i gazu (ponad bilion USD zgromadzony na funduszu emerytalnym 5 milionów Norwegów), ale nie poszedł drogą krajów Zatoki Perskiej, którym po wyschnięciu źródeł surowców pozostaną tylko wielbłądy i piaski pustyni.

Po Norwegii powrót do Szwecji, z przystankami w Sztokholmie (obecnie wielki plac budowy w centrum miasta) i Malmö (nowoczesna rewitalizacja terenów postoczniowych, na których 30 lat budowano statki), przejazd mostem nad Sundem i odwiedziny Kopenhagi, dalej wjazd na niemieckie drogi ekspresowe i wizyta w Berlinie (stolica Niemiec w budowie, ale jak już skończą, przyjemnie będzie odwiedzić ponownie). Po 8880 km samochodowej podróży powrót do Gdyni. Wreszcie będzie można odpocząć.

Listopad 2019 Republika Środkowoafrykańska. Lot z Paryża z afrykańskim establishmentem. Panie w misternie wykonanych perukach, wracające z paryskich zakupów do domu, czyli jednego z najbiedniejszych krajów świata, do swoich sponsorów, miejscowej elity trzymającej władzę, robiącej szemrane interesy z międzynarodowymi korporacjami; z kolei panowie, rzeczeni sponsorzy, wlewający w siebie kolejne kubeczki alkoholu, wracający do wytężonej pracy nad budową świetlanej przyszłości swojego kraju. Następnego dnia wyjazd podłymi drogami na zachód RŚA; podróż ze stolicy dziurawym asfaltem przez 300 km, a później już tylko gorzej (drogi polne zryte w czasie pory deszczowej przez ciężarówki, na długich dystansach nieprzejezdne dla samochodów bez napędu 4x4). Droga wzdłuż 4. równoleżnika nieprzejezdna, w związku z tym pozostaje nadrabiać trasę z Bangui przez Berberati do Bayanga, łącznie prawie 900 km w dwa dni (paliwo droższe niż w Polsce, koszt przejazdu prawie 900 Euro, po prostu kosmos). Po drodze znane z innych afrykańskich krajów widoki skrajnej nędzy, w której żyje przytłaczająca większość ludności. Brak elektryczności, woda pitna z wioskowych studni, jadłospis oparty na manioku, który jest pozbawiony właściwości odżywczych, ale w skuteczny sposób zapycha żołądek, eliminując uczucie głodu; brak toalet, o łazienkach i higienie osobistej nie ma mowy. Bieda niewyobrażalna, w XXI wieku ludzie wegetują jak w epoce średniowiecza, ale kogo to obchodzi. A w Bayanga enklawa dla bogatych, którzy przylatują ze świata do parku Dzanga Sangha oglądać goryle i słonie. Domki nad rzeką za ponad 100 Euro za dobę, od otaczającej biedy oddzielają szlabany i strażnicy. Wyjazd do lasu, gdzie za ponad 400 Euro można zobaczyć przez kilkadziesiąt minut jak kilka goryli je liście, pije wodę i robi kupę. Świat skretyniał do reszty. Za płotem ludzie umierają z głodu, a w wydzielonych parkach i funkcjonujących przy nich hotelach turyści wydają astronomiczne sumy na bzdety. Główny powód przyjazdu to ocena problemów zdrowotnych miejscowej ludności (z pomocą dr Emilii Bylickiej mającej kilkuletnie doświadczenie w pracy lekarza w RŚA), przywóz kilkuset testów na malarię, zebranie materiału do badań w kierunku pasożytów jelitowych u Pigmejów i ludności wioskowej oraz gwóźdź programu, czyli wizyta w misji katolickiej w Monasao, prowadzonej przez polskiego księdza Wojciecha Lulę, który na afrykańskiej ziemi stworzył oazę spokoju z ośrodkiem zdrowia dla miejscowej ludności, zwłaszcza dla Pigmejów, którzy przez miejscowe ludy Bantu traktowani są jak ludzie drugiej kategorii. Duży szacunek dla woluntariuszy i misjonarzy, którzy każdego dnia walczą o poprawę życia miejscowej ludności żyjącej w warunkach niewyobrażalnych dla Europejczyka, który nigdy nie widział prawdziwego oblicza Afryki. A tych wszystkich naszych purpuratów w Polsce i noszących za nimi teczki kleryków i młodych księży należałoby najpierw wysłać na kilka lat do krajów Trzeciego Świata, żeby zrozumieli na czym polega szerzenie wiary i istota duszpasterstwa.

Luty 2020 Irak. Wyjazd służbowy do naszych żołnierzy stacjonujących w amerykańskich bazach w Iraku. Mimo, że chińska epidemia koronawirusa rozszerza się dosyć szybko po świecie, w Iraku bardziej przejmują się zagrożeniem kolejnymi ostrzałami irańskich rakiet. Przynajmniej na razie.

Marzec 2020 Republika Środkowoafrykańska. Powrót do Pigmejów w Monasao. Potrzeby miejscowej ludności w zakresie opieki zdrowotnej są ogromne a diagnostyka i leczenie w warunkach polowych to tylko kropla w morzu potrzeb. Gdyby takich inicjatyw wśród nas, pracowników służby zdrowia z Europy było więcej, przestalibyśmy być postrzegani przez Afrykańczyków przez pryzmat kolonializmu, a pobyt białego podróżnego na Czarnym Lądzie nie byłby traktowany w kategoriach białasa przyjeżdżającego zrobić sobie kolorowe fotki na tle przyrody i upokarzającej biedy. Czas spędzony w misji katolickiej u ks. Wojciecha Luli, w otoczeniu Pigmejów Bayaka i wioskowych Bilo, badania i leczenie ponad sześciuset dzieci, z których ponad 30% było zarażonych zarodźcem malarii a ponad 80% geohelmintami (zdecydowana większość bezobjawowo) uzasadnia konieczność pomocy humanitarnej dla ludności kontynentu, o którym świat zapomniał (nie zapomniały tylko międzynarodowe koncerny i chiński biznes, robiący geszefty z kacykami, którzy dorwali się do afrykańskiej władzy).

Nadeszła chwila prawdy, czyli pandemia koronawirusa. Jak co roku zima zaskakuje drogowców, a sesja studentów. Tym razem nowy wirus zaskoczył cały świat. Jaki koń jest, każdy widzi. Różnej maści fachowcy, eksperci od tego i owego nie będący epidemiologami, zakaźnikami, wirusologami, którzy z dnia na dzień stali się specjalistami od SARS-CoV-2, snują różne wizje przyszłości, udzielają rad na podstawie prasówki wykonanej parę chwil wcześniej w Internecie. Patogen jest nowy, wiemy o nim niewiele i powiedzmy to uczciwie bez snucia teorii spiskowych – musimy się go nauczyć.

Sierpień 2020. Rodzinny wyjazd samochodem na południe Europy. Na początek zamek Neuschwanstein w Bawarii, który Walt Disney umieścił w formie logotypu na początku swoich kreskówek oraz zbudował kultową ekspozycję w Disneylandzie. Efekt? Cały świat przyjeżdża do Hochenschwangau zobaczyć zamek na własne oczy. Za takie lokowanie produktu i popularyzację na świecie (każde dziecko kojarzy zamek od Disneya) Niemcy powinni odpalać prowizję dla rodziny słynnego animatora. Niewielkie odległości na pograniczu południowych Niemiec i sąsiednich krajów sprawiają, że w ciągu jednego dnia można zjeść śniadanie w Bawarii, obiad w Vaduz (Lichtenstein), kolację w szwajcarskiej Lozannie, a już następnego dnia konsumować obiad we francuskim Lyonie (co też niniejszym zostało przetrenowane). Dalej trasa wiodła przez Awinion (XIV wiek i przeprowadzka papiestwa z Rzymu do tego miasta, a potem jeszcze schizma i funkcjonowanie dwóch dyskredytujących się papieży, to ciekawy kawałek historii), Prowansję z jej bajkowymi krajobrazami a la Toskania, do Marsylii. Stolica Prowansji wita słońcem i morską bryzą. Z bazyliki Notre Dame rozpościera się widok na pięknie położone miasto, marina w centrum z setkami masztów łodzi rozmaitych rozmiarów robi świetne wrażenie. Kolejny dzień i wyprawa do pobliskiego Parku Narodowego Des Calanques. Możemy pozazdrościć Francuzom Lazurowego Wybrzeża. Jest pięknie i klimatycznie. Władysławowo i polski parawaning to niestety jeszcze długo będzie zatłoczona, przaśna prowincja. Dalej Saint Tropez i Nicea, bez tłumów, słonecznie, śródziemnomorsko, wakacyjnie. Na koniec powrót do Polski przez Niemcy i zaskoczenie: między odcinkami autostrad bez ograniczenia prędkości znajdują się krótkie strefy ograniczeń do 120 i 100 km/h (niczym się nie różniące, bez utrudnień w ruchu), na których w najmniej spodziewanym momencie są ustawione radary robiące piękne fotki. Brak ostrożności w przemieszczaniu się po niemieckich drogach może zaboleć. Kto by się spodziewał.

Wiosna 2021. Minął rok od ogłoszenia pandemii COVID-19 na świecie, a wirus jak zbierał żniwo, tak zbiera w dalszym ciągu. Polska, mimo że nie należy do liderów testowania ludności, znajduje się w czołówce zarówno wykrytych zakażeń, jak i zgonów ludności. Brak dystansu społecznego (tłok w turystycznych destynacjach), brak przestrzegania obostrzeń (słynne maski na brodzie) powodują, że jeszcze sporo wody w Wiśle upłynie, zanim uporamy się z wysoką zapadalnością i śmiertelnością (w 2020 r. zmarło o ponad 70 tys. osób więcej niż w roku poprzednim). Polacy są wyjątkowo niezdyscyplinowanym narodem. Mentalność szlachcica okopanego w wąskich horyzontach myślowych to nasza specjalność (nikt nie będzie nam mówił co mamy robić, każdy jest panem na swojej kupie gnoju). Wyjdziemy z tej pandemii mocno poobijani, liczba osób zaburzonych wzrośnie wielokrotnie, psycholodzy i psychiatrzy będą mieli ręce pełne roboty. SARS-CoV-2 jest niekwestionowaną, medialną gwiazdą. Na bieżąco w środkach masowego przekazu podawane są liczby nowych przypadków zakażeń i zgonów. Z kolei setki pacjentów umierających w Polsce każdego dnia z powodu nowotworów, chorób układu krążenia nie są już szczegółowo monitorowani, odchodzą w ciszy. Ludzkie dramaty w większości polskich rodzin, pandemia która zmieniła nasze życie i która nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa.

Marzec-kwiecień 2021. Rodzinny wyjazd na Haiti (wyspa), do Dominikany (zaskakujące, ale nie mówi się ‘na Dominikanę’), aby chociaż na chwilę odpocząć od restrykcji i zamknięcia. Słońce, plaża, turkusowa woda w Atlantyku (Punta Cana) i w Morzu Karaibskim (Saona) nastrajają optymistycznie. Stolica kraju, Santo Domingo nie zaskakuje pozytywnie i w porównaniu z kubańską Hawaną wygląda jak prowincjonalna dziura, a nie karaibska metropolia. Nierówności społeczne widać na każdym kroku. Wąska grupa właścicieli ziemskich (plantacje) i sektora turystycznego (hotele) pławi się w dostatku, podczas kiedy ponad 80% społeczeństwa klepie biedę. Obraz nędzy dopełniają setki tysięcy gastarbeiterów z Haiti, którzy za jałmużnę wykonują ciężkie prace fizyczne (nie chcą się ich podjąć Dominikańczycy). Haiti po trzęsieniu ziemi i epidemii cholery jest państwem upadłym, a jego mieszkańcy migrują za chlebem do wschodniego sąsiada. Karaibska rzeczywistość wygląda przygnębiająco. Lata mijają, a kraje mające status republik bananowych cofają się wstecz, zamiast przeć do przodu. Duża w tym zasługa USA, które zrobiły wiele, aby uzależnić od siebie kraje Ameryki Łacińskiej.

Maj 2021. Kilkudniowy wyjazd na Maltę. W Polsce, jak na tę porę roku deszczowo, do tego restrykcje pandemiczne w toku. W związku z powyższym, szukanie słońca w klimacie śródziemnomorskim jest jak najbardziej pożądane. Malta przywitała słońcem, i niestety również koronawirusowymi ograniczeniami. Co ciekawe, w odróżnieniu od Polski, Maltańczycy są bardzo zdyscyplinowanym narodem, wszyscy solidarnie noszą maski w przestrzeni publicznej, nie ma mowy o jedzeniu, piciu, czy paleniu papierosów na ulicy. W autobusie wypełnionym pasażerami na trasie Valletta – Mdina, wszyscy noszą maski zakrywające usta i nos z wyjątkiem dwóch osób; okazuje się że matka (maska na brodzie) i córka w wieku wczesnoszkolnym (bez maski) są Polkami, czyli wszystko jasne – nikt nie będzie polskiej szlachcie mówił, co mają robić. Polacy, naród wybrany nie podlegający żadnym nakazom i zakazom. Który to już obrazek z udziałem polskich ignorantów. Kraj wyspiarski przywitał słońcem, wiatrem i serdecznymi ludźmi, którzy jak powietrza potrzebują turystów. Bez nich drobny i średni biznes sobie nie poradzi. Z jednej strony serdeczni ludzie, z drugiej wewnętrzne problemy i mroczne tajemnice. Malta jest krajem ultrakatolickim (całkowity zakaz aborcji) z odpowiedzialnością karną dla kobiet w wymiarze od 1,5 roku do 3 lat więzienia (jeśli udowodni się przerwanie ciąży lekarzowi, grozi mu kara od 1,5 roku do 4 lat więzienia; może również zostać zasądzony dożywotni zakaz wykonywania zawodu). Wydawałoby się, że olbrzymi wpływ kościoła katolickiego doprowadzi do powstania modelowego państwa krzewiącego uczciwość, miłość do bliźniego, dzielenie się z potrzebującymi. A jak jest naprawdę? Dlaczego Daphne Caruana Galizia, maltańska dziennikarka śledcza tropiąca korupcję, pranie pieniędzy (ujawnione m.in. dzięki Panama Papers), nepotyzm wśród rodzimych polityków i biznesmenów, zginęła w zamachu bombowym w swoim własnym kraju? Za aborcję 8-tygodniowej ciąży będącej następstwem gwałtu, na Malcie idzie się do więzienia. Z kolei za morderstwo dziennikarki opisującej szemrane interesy ludzi z pierwszych stron gazet pozostaje się bezkarnym. Podwójne standardy? Kościele katolicki, gdzie jesteś?

Sierpień 2021. Kontynuacja diagnostyki w kierunku rozpowszechnienia malarii w Republice Środkowoafrykańskiej. Tym razem badania Pigmejów i wioskowych (Bilo) w subprefekturze Bayanga w czasie pory deszczowej. W związku z niewielką liczbą dróg asfaltowych na terenie kraju podróż ze stolicy Bangui na południowy zachód odbywa się drogą okrężną o długości 760 km i trwa całe dwa dni. Dziurawy asfalt i głębokie koleiny z dużą ilością błota na polnych drogach nadają jeździe rajdowego kolorytu (trzeba bardzo uważać na zawieszenie pojazdu). Przyjazd w te same miejsca i po raz kolejny obserwowanie życia ludzi, dla których czas zatrzymał się co najmniej dwa wieki temu (brak prądu, bieżącej wody, wieczorne rozpalanie ognisk, 300 km do najbliższej drogi asfaltowej). Mieszkańcy bogatych krajów, żyjący w zbytku współczesnego świata, prawdopodobnie nie zdają sobie sprawy, że są jeszcze takie miejsca na ziemi. Trwa sezon na zbieranie w lesie gąsienic (wielkości palców dorosłego człowieka), lokalnego przysmaku Pigmejów, spożywanych na surowo lub podsmażanych na ogniu. Kiedy nie ma co jeść (na okrągło tylko maniok), odrobina białka zawsze się przyda. Niewyobrażalna nędza, a jednocześnie uśmiech na twarzach Pigmejów, którzy przez wioskowych są traktowani jak podludzie i wykorzystywani na każdym kroku. Unikalna grupa etniczna mająca swój język, muzykę, taniec, obyczaje, jest wypierana ze swoich siedlisk, a w konsekwencji może grozić jej wyginięcie. Ale który z władców afrykańskich państw interesowałby się takimi drobiazgami.

Powrót z buszu do tzw. cywilizacji był niezwykle odjechany i przeczołgał podróżnego po afrykańskiej ziemi. Zorganizowany w stolicy RŚA samochód, który przyjechał odebrać białego z końca świata, okazał się stertą złomu. W drodze powrotnej (760 km do celu), po zapadnięciu zmroku kierowca włączył światła drogowe. Okazało się, że akumulator jest tak słaby, że auto zdechło. Noc spędzona na środku polnej drogi, po przejechaniu zaledwie 120 km. O świcie kilku zawodników z wioski popchało auto, rzęch zaskoczył i po kilku godzinach udało się dojechać do najbliższego miasteczka (580 km do celu). Wizyta u elektryka, ładowanie akumulatora, naprawa i dalej w drogę. Wydawało się, że jest już z górki, ale to był dopiero początek kłopotów. Po przejechaniu 20 km w rzęchu rozpada się skrzynia biegów, auto nie pojedzie dalej. Szczere pole, 560 km do celu i 24 godziny na zrobienie testu PCR w stolicy, bez którego następnego dnia nie będzie możliwe wejście na pokład samolotu do Kenii, dalej do Kataru, Danii i Polski (30-godzinna podróż za jeden uśmiech w czasie pandemii COVID-19). Rozpoczyna się kombinacyjna walka o powrót do cywilizacji. Najpierw 160 km motorem po polnych drogach zrytych przez porę deszczową do wioski Baoro. Jedziemy na dwa motory (na drugim chłopak mówiący po angielsku, który robił za pilota). Przyjeżdżamy o 20 wieczorem i szukamy samochodu, który zawiózłby nas do stolicy – bez powodzenia. Dwie godziny później następuje cud, przez wieś przejeżdża autobus z Kamerunu do Bangui, na który po małych perturbacjach udaje się załapać (biały płaci podwójną stawkę, żeby nie było). Wkrótce okazuje się, że w RŚA przejazd autobusem przez check pointy to droga przez mękę; na każdym punkcie próba wyłudzania przez policję i wojsko pieniędzy, przeglądanie dokumentów wszystkich pasażerów; stało się jasne, że przyjazd przed południem do Bangui jest nierealny (do 12 pracuje punkt pobrań wymazów do PCR w filii Instytutu Pasteura). W Bouali (95 km do celu) ponowna przesiadka na motory, łapówki na kolejnych punktach i przyjazd do Instytutu kwadrans przed 12. W okienku pani mówi, że zmieniły się procedury i teraz trzeba robić testy dwa dni przed wylotem; nogi się uginają, ale biały walczy o swoje; dziewczyna pobierająca wymaz dostaje do kieszeni 10000 CFA (60 zł); okazuje się, że w cudowny sposób wynik będzie gotowy jutro o 9 rano. Reasumując, po dwóch nieprzespanych dobach, z dużą dawką adrenaliny i szczęścia, cel został osiągnięty. Następnego dnia bez przeszkód powrót do domu.

Listopad 2021. Kolejny raz Afryka, tym razem Tanzania i badania rozpowszechnienia malarii wśród ludności miejscowej na Zanzibarze. Niski sezon jeśli chodzi o występowanie malarii, wysoki w kontekście najazdu turystów z Europy, w tym z Polski. I takie jest założenie projektu badawczego – ocena ryzyka zarażenia wśród turystów i zawleczenia choroby do krajów macierzystych. Wykrytych kilka przypadków malarii podczas badań ponad 500 pacjentów w szpitalu Al Rahma (szybkie testy + zbieranie materiału do badań molekularnych) potwierdza występowanie choroby na Zanzibarze (pacjenci z większości wiosek i miasteczek na wyspie), jednocześnie pokazuje niskie wskaźniki i skuteczną walkę z eliminacją zarażeń przez miejscowy ZAMEP (Zanzibar Malaria Elimination Program). Nie pozostaje nic innego, jak wrócić tu jeszcze raz po porze deszczowej (maj/czerwiec) i powtórzyć diagnostykę. Oprócz projektu badawczego okazja do przyjrzenia się wyspie i jej mieszkańcom po ostatnim pobycie 15 lat temu. To, co na pewno uległo zmianie, to liczba mieszkańców. Wyspę Zanzibar o powierzchni 1658 km² (rozciągłość południkowa zaledwie 80 km) zamieszkuje aż 1,3 mln ludzi. Niestety, mieszkańcy oraz właściciele ośrodków turystycznych nie dbają o czystość środowiska, w związku z powyższym wystarczy z rajskich plaż i hosteli przejść się parę kroków ‘na zaplecze’, gdzie widoki są diametralnie różne (sterty śmieci, rozkładające się resztki jedzenia, bezpańskie psy i koty szukające pożywienia). Od frontu wszystko się zgadza z kolorowymi folderami reklamowymi biur podróży – błękit nieba, lazur Oceanu Indyjskiego, biały piasek plaż. Jest tylko jeden warunek, musi być słoneczna pogoda. Wystarczy, że wystąpi duże zachmurzenie albo obfite opady deszczu (jak pada, to nie mżawka tylko ulewa, czasami przez pół dnia) i wtedy cały czar pryska. Ale chętnych do wyjazdu z pandemicznej Europy w dalszym ciągu nie brakuje.

Grudzień 2021. Rodzinny wyjazd w okresie świątecznym do Omanu. I tu pojawia się niezły paradoks. W ciągu 10 lat służby w operacjach wojskowych w krajach muzułmańskich zawsze udawało się święta Bożego Narodzenia spędzić w domu, w Polsce. Teraz, na własne życzenie w czasie pandemicznego chaosu, wigilia z rodziną wśród muzułmanów pod plamami. Oman, podobnie jak pozostałe kraje Półwyspu Arabskiego, żyje z dochodów pochodzących z eksploatacji ropy naftowej i w coraz większym stopniu z turystyki (pozazdrościli Zjednoczonym Emiratom Arabskim i poszli ich śladem). Zwłaszcza rejon Salalah (drugie co do wielkości miasto kraju), gdzie przez osiem miesięcy w roku króluje bezchmurne niebo, temperatura powietrza 27-30°C i niewiele niższa temperatura wody w Morzu Arabskim, ściąga tłumy europejskich turystów do swoich pięciogwiazdkowych hoteli. Szacuje się, że zasoby ropy naftowej skończą się w Omanie za około dekadę. Jak poradzi sobie ekonomicznie pustynny kraj, który nic nie produkuje, i poza słynnymi drzewami kadzidłowymi, rybołówstwem i nadmorskimi hotelami w dalszym ciągu ma ograniczone możliwości rozwoju? Czas pokaże, już niedługo.

Maj i czerwiec 2022. Kontynuacja badań w kierunku rozpowszechnienia malarii w Tanzanii (na Zanzibarze i na kontynencie w rejonie parków narodowych). Afryka Wschodnia od lat była jedną z ulubionych destynacji polskich podróżnych, a w czasie pandemii COVID-19 stała się kierunkiem nr 1 (zwłaszcza Zanzibar). W związku z powyższym zasadne stało się opracowanie projektu naukowego mającego na celu określenie prewalencji malarii wśród ludności miejscowej zamieszkującej turystyczne destynacje Tanzanii, w aspekcie ryzyka zarażenia Plasmodium przez ludność napływową z innych kontynentów (w tym konkretnym przypadku z Europy, gdzie póki co, malaria nie występuje endemicznie). Badania wykonywane w szpitalu Al Rahma na Zanzibarze oraz w Szpitalu Luterańskim w Karatu (nieopodal krateru Ngorongoro) wykazały występowanie pojedynczych zarażeń u tubylców już na podstawie szybkich testów immunochromatograficznych. Badania molekularne prawdopodobnie pokażą jeszcze wyższe wskaźniki zarażeń (podobnie jak poprzednie badania wykonane na Zanzibarze w 2021 r.). Tak więc odpowiedź na pytanie, czy stosować chemioprofilaktykę przeciwmalaryczną w popularnych tanzańskich destynacjach staje się oczywista (mimo, że biura podróży próbują zaklinać rzeczywistość na temat zachorowań na malarię, żeby nie odstraszać klientów planujących wyjazdy do Afryki Wschodniej).

Kwiecień 2023. Rodzinny wyjazd na Islandię. Podróżowanie wynajętym samochodem po ‘złotym ringu’ z największymi atrakcjami kraju: wodospadami (z topowymi Gullfoss i Svartifoss), gejzerami (Geysir Hot Springs), gorącymi źródłami (do kąpieli), parkami narodowymi (Thingvellir), lodowcami, bazaltowymi plażami (w tym ‘diamentową’). Perełki natury oczywiście działają na zmysły. Jednak żeby się do nich dostać, trzeba wykręcić setki kilometrów samochodem w monotonnej podróży, mijając po drodze surowe krajobrazy bez lasów, jezior, soczystej zieleni. O surowości tej ziemi świadczy chociażby skromna populacja, która zamieszkuje wyspę. Zaledwie trzysta kilkadziesiąt tysięcy ludzi, z których większość mieszka w stolicy kraju. Islandczycy stanowią poniżej 70% mieszkańców, reszta to wielonarodowa mieszanka, w której jedną z najliczniejszych grup stanowią Polacy (ponad 20 tysięcy). O zauważalnej obecności naszych rodaków świadczy nie tylko opanowany sektor usługowy (hotele, restauracje), ale również język polski do wyboru (oprócz islandzkiego i angielskiego) w kasach samoobsługowych w dyskontach spożywczych. Praktycznie jedyną (oprócz rybołówstwa) gałęzią ciągnącą całą gospodarkę i zasilającą budżet państwa jest turystyka, w której jest zatrudnionych 2/3 mieszkańców kraju w wieku produkcyjnym. Islandia pozbawiona surowców i pól uprawnych nie ma wyjścia, jest skazana na turystów, którzy zlatują się z całego świata, by oglądać surowe cuda natury.

Maj 2023. Służbowy wyjazd do Szwajcarii i okazja do spędzenia czasu z rodziną w alpejskim kurorcie Zermatt, którego wizytówką jest majestatyczny Matterhorn. 20-kilometrowy trekking szlakiem pięciu jezior dał możliwość podziwiania kultowej góry w całej okazałości. Niestety (albo stety dla lokalnych hoteli i restauracji) wizytówką europejskich kurortów stał się również najazd chińskich turystów. W 2019 r., przed pandemią, Chińczycy zdominowali rynek turystyczny na świecie, wydając na międzynarodowe podróże i wypoczynek więcej niż Amerykanie, Niemcy i Brytyjczycy razem wzięci. Popandemicznie, trend ten zaczyna być ponownie zauważalny. 80% przyjezdnych narodowości chińskiej wśród zagranicznych gości w słynnym, szwajcarskim kurorcie każe przypuszczać, że Paryż, Londyn, Nowy Jork będą już wkrótce przeżywać azjatycką nawałnicę. Boom ekonomiczny Chińskiej Republiki Ludowej w ciągu ostatniej dekady i ponad 150 mln przedstawicieli klasy średniej i wyższej podróżujących do najdroższych destynacji na całym świecie niewątpliwie robi wrażenie na starej Europie.

Czerwiec 2023. Służbowy wyjazd na Ukrainę na zaproszenie rektora Uniwersytetu Medycznego w Tarnopolu. Miasto (założone w 1540 r. przez hetmana Tarnowskiego) do 1939 r. znajdowało się na terytorium Polski, podobnie jak i całe województwo tarnopolskie. Daleko od frontu, jednak różnego rodzaju zbiórki leków, środków opatrunkowych, wolontariusze wyjeżdżający w rejon działań zbrojnych, nie dają zapomnieć, że kraj od ubiegłego roku znajduje się w stanie wojny. Zubożenie społeczeństwa, emigracja za granicę milionów kobiet z dziećmi, dziesiątki tysięcy rannych i zabitych (ze zrozumiałych względów blokada informacyjna na ten temat) to przygnębiający obraz państwa, które chciało zbliżyć się do demokratycznych krajów Europy. Przyszłość nie wygląda kolorowo, ale Ukraińcy nie mają alternatywy. Albo walka o niepodległość i obrona państwowości albo rosyjska kolonia pod butem służb specjalnych i oligarchów.

Lipiec i sierpień 2023. Kontynuacja badań ludności miejscowej w kierunku występowania zachorowań na malarię oraz transmisji zarażeń Plasmodium na archipelagu Zanzibaru (tym razem wyspa Pemba) oraz w rejonie parków narodowych Tanzanii kontynentalnej. Wskaźniki zachorowań nie są wysokie, ale 2-3 % wykrytych zarażeń oraz co ważniejsze, transmisja malarii wśród miejscowej ludności na Oceanie Indyjskim oraz na kontynencie na wysokości 1500 m n.p.m. nie pozostawiają wątpliwości, że polscy podróżni planujący safari lub plażowanie (Zanzibar, Pemba) powinni stosować chemioprofilaktykę przeciwmalaryczną. Travelbryci (celebryci podróżowania) lansujący się na Facebooku i Instagramie (X) mogą twierdzić inaczej, w związku z powyższym pozostaje dysonans, kto ma rację – nauka czy portale społecznościowe. Niestety, w dzisiejszych czasach nie jest to już takie oczywiste. Badania na Pembie (druga pod względem powierzchni wyspa zanzibarskiego archipelagu) wykazały, że przy okazji badań nad występowaniem malarii, wykrywa się dosyć często przypadki niskich stężeń hemoglobiny u dzieci. Okazuje się, że zarówno Tanzania kontynentalna (rejon Mwanzy), jak i wyspiarska (z dominacją społeczności muzułmańskiej zawierającej związki małżeńskie w ramach bliskiej rodziny) charakteryzuje się wysypem różnego rodzaju genopatii z anemią sierpowatokrwinkową na czele. I tak oto pojawił się kolejny ciekawy temat na badania naukowe w Afryce.

Ponad 90% ‘mzungu’ (białych turystów) przylatuje do Afryki pooglądać faunę w naturalnej scenerii lub powygrzewać się na tropikalnych plażach. Płacą setki, a nawet tysiące USD żeby zobaczyć zwierzęta (które, gdyby mogły mówić ludzkim głosem, pewnie zapytałyby: ‘dlaczego te dwunożne zwierzaki przyjeżdżają gapić się na nas, jak odpoczywamy, jemy i defekujemy; nie mają nic ciekawszego do roboty?). A jest co robić w Afryce. Przede wszystkim rozmawiać z ludźmi i poznawać ich historie. Historie ludzkich dramatów, nierówności społecznych, braku nadziei na lepszą przyszłość, kolonialnej przeszłości oraz przygnębiającej teraźniejszości. Ci ludzie są ciągle uśmiechnięci, mimo że ich przyszłość rysuje się w ciemnych barwach. Za 70 lat, kiedy co trzeci mieszkaniec Ziemi będzie Afrykańczykiem, kiedy te miliony biednych ludzi ruszą na północ w poszukiwaniu lepszego życia, co wtedy powie ‘mzungu’ z Europy? Żeby siedzieli razem ze zwierzętami w afrykańskich rezerwatach, a biali tak jak dzisiaj, przyjadą wypocząć, porobić zdjęcia i wrócą do swojego bezpiecznego świata? Otóż to się nie uda. Klimat i demografia przewrócą świat do góry nogami. I to szybciej, niż się szanownym ‘mzungu’ wydaje.

Koniec pobytu na tanzańskich wyżynach to również okazja do ponownego zmierzenia się z ‘dachem Afryki’. 17 lat temu Kilimandżaro było łaskawe i pozwoliło się zdobyć. Kolejny raz się udało, mimo że wiek, nadwaga, brak aktywności fizycznej dawały niewielkie szanse na wejście z poziomu 1800 na 5895 m n.p.m. Afryka jest fascynująca. Warto zacząć dbać o ten kontynent, zamiast tylko go eksploatować, przywozić toksyczne śmieci, odpady radioaktywne i zakopywać je w afrykańskiej ziemi. Kilka lat temu podczas przejazdu na dłuższej trasie w Sierra Leone kierowca zagaił rozmowę i opowiedział o tysiącach ludzi chorujących na nowotwory krwi w rejonie, gdzie biali ludzie urządzili sobie składowisko niezliczonej ilości beczek o nieznanej miejscowym zawartości. Czy rozdający karty ‘mzungu’ zgodzą się w końcu zainwestować w przyszłość Afryki, a nie tylko ją doić? Była chciwość, jest zachłanność i pycha. Na koniec przychodzi upadek. Po nim nie będzie już czego zbierać.

Październik 2023. Kolejne badania w kierunku rozpowszechnienia malarii w Afryce Wschodniej, tym razem na Madagaskarze. Jest łatwiej niż poprzednio, ponieważ całą organizację logistyki na miejscu pilotuje Daniel Kasprowicz, absolwent dietetyki i pielęgniarstwa na Gdańskim Uniwersytecie Medycznym, który od 10 lat robi na Czerwonej Wyspie rzeczy niezwykłe. Najpierw był misjonarzem świeckim zajmującym się niedożywionymi dziećmi, potem mając duże umiejętności w pozyskiwaniu środków w formie darowizn, w szczerym polu, pośrodku niczego, zbudował mały szpital (wg lokalnej terminologii klinika medyczna) z wieżą ciśnień i wykopaną studnią, panelami słonecznymi zapewniającymi elektryczność, kompleksem budynków szpitalnych z podstawowym sprzętem medycznym (m.in. sale chorych, sala porodowa, pokój zabiegowy, laboratorium, apteka), zapleczem gospodarczym i socjalnym. Stworzył zespół medyczny, zatrudnia ludzi, w chwili obecnej oprócz bieżącej działalności leczniczej i diagnostycznej buduje blok operacyjny, planuje otworzyć oddział pediatryczny. W odległej o 50 km miejscowości ufundował ze zbiórek prywatną szkołę dla ponad 160 dzieci, prowadzi tzw. adopcję na odległość, czyli darczyńcy w Polsce za kwotę 800 zł rocznie wspierają edukację dzieci. I mowa tutaj o człowieku, który dopiero niedawno skończył 30 lat. Po prostu kosmos.

Madagaskar znajduje się wśród dziesięciu najbiedniejszych krajów świata (wg PKB), ponad połowa społeczeństwa żyje poniżej granicy ubóstwa. Choroby, niedożywienie, fatalny stan malgaskiej służby zdrowia, korupcja, przestępczość, mafia waniliowa (którą można porównać do mafii narkotykowych w Ameryce Płd.) to chleb powszedni. Potrzeby są ogromne, jednak właściciel kraju (zwany prezydentem wszystkich obywateli) jest skupiony na swoich potrzebach i biznesach. Powszechna nędza Malgaszy jest przytłaczająca, większość ludzi bez bieżącej wody, środków higieny, myśli jak zaspokoić głód (zazwyczaj zapychając się ryżem) i przeżyć kolejny dzień. Malaria, schistosomoza, parazytozy jelitowe to najpowszechniejsze schorzenia mieszkańców Madagaskaru. A więc jest co badać.

Przy okazji pobytu na Czerwonej Wyspie udało się zrobić weekendowy wypad na odległy o 900 km Mauritius. Z olbrzymiej nędzy do jednego najbardziej rozwiniętych afrykańskich krajów (PKB wyższe tylko na Seszelach). Mauritius dzięki wprowadzonej dziesięciolecia temu demokracji (niepodległość od Brytyjczyków w 1968 r.), niewielkiemu wskaźnikowi korupcji, niskiej przestępczości (najbezpieczniejszy kraj w Afryce) potrafił rozwinąć się gospodarczo i cywilizacyjnie. Potomkowie hinduskich pracowników fizycznych (ściąganych przez kolonialistów brytyjskich w XIX wieku z Indii) razem z Chińczykami i Kreolami zbudowali kraj, który mimo braku surowców naturalnych, opierając się głównie na turystyce, stanowi jeden z najstabilniejszych krajów Czarnego Lądu. Plaże Oceanu Indyjskiego, doskonale przygotowane parki przyrody, słynny ogród botaniczny, nowoczesna stolica z luksusowym Waterfrontem (którego nasza Gdynia nie może się doczekać) ściągają turystów z całego świata. Polacy również upatrzyli sobie ten tropikalny zakątek jako miejsce czynnego wypoczynku (surfing i kitesurfing). Madagaskar (autorytaryzm, bieda, korupcja) vs. Mauritius (demokracja, transparentność, stabilizacja). Przepis na sukces: wystarczy nie kraść.

Grudzień 2023. Okres świąteczny spędzony rodzinnie na Wyspach Zielonego Przylądka (Cabo Verde). O ile afrykańskie wyspy na Oceanie Indyjskim (Zanzibar, Mauritius) zapewniają dużą dawkę egzotyki, kabowerdeńska Sal (jedna z dziesięciu głównych wysp archipelagu), będąca miejscem najazdu dziesiątek tysięcy turystów z Europy, atrakcji ma jak na lekarstwo. Pustynia, hotele i plaże, to dominujący krajobraz. Rejs jachtem, kąpiele w solance, czy zjawisko fatamorgany należą do nielicznych atrakcji. Atrakcją są również warunki wietrzne, które ściągają na archipelag różnej maści amatorów sportów wodnych.

Luty 2024. Tym razem podróż na Karaiby i rejs statkiem pasażerskim pomiędzy wyspami Małych Antyli, od Gwadelupy, przez Dominikę, Martynikę, Saint Lucia, Barbados, Grenadę, Saint Vincent i Grenadyny, Tobago, po Curaçao. Przeżycie ponad 2 tygodni z włoskimi emerytami na statku Costa Fortuna (ponad 3 tysiące pasażerów i 800 osób załogi) rozpoczęło się dawką adrenaliny jeszcze przed zaokrętowaniem. Na pokładzie samolotu lecącego z Mediolanu na Karaiby trzeba było udzielać pomocy medycznej schorowanemu człowiekowi, który stracił przytomność (który to już raz, słynne pytanie personelu pokładowego: czy leci z nami lekarz?). Potem było jeszcze gorzej, kiedy po wyjściu z samolotu, miejscowy zespół ratowniczy na betonie płyty lotniska prowadził akcję reanimacyjną kolejnego pasażera. Konsekwencją zdarzenia na pokładzie samolotu była pielgrzymka włoskich emerytów w drodze powrotnej po zakończonym rejsie, którzy wyciągnęli swoje zastrzyki z heparyną i zwrócili się do polskiego lekarza z prośbą o wykonanie iniekcji (wyszli z założenia, że skoro pomógł raz, pomoże i drugi). Rejs statkiem pokazał wygodną formę podróżowania (zakwaterowanie, restauracje, drink bary, all inclusive na statku, codzienne zwiedzanie kolejnych wysp/państw), a jednocześnie uzmysłowił, w którym kierunku zmierza medycyna podróży w społeczeństwach krajów rozwiniętych. Przy europejskiej populacji starzejącej się w postępie geometrycznym (średni wiek Polaka 42 lata, średni wiek Włocha 47 lat), medycyna podróży w naszej części świata staje się nieuchronnie dziedziną geriatryczną. Szczepienia ochronne przeciw kilkunastu chorobom zakaźnym proponowane przed wyjazdem pacjentom ośrodków medycyny podróży to bardzo ważny element medycyny prewencyjnej. Jednak niemniej ważna jest również ocena stanu zdrowia pacjenta, jego problemy zdrowotne oraz wskazania i przeciwwskazania do zlecanych środków farmakologicznych. Wyzwań będzie coraz więcej, ponieważ podróżować będą nie tylko młodzi i zdrowi, ale coraz więcej osób z grup ryzyka oraz osób z różnorodnymi chorobami przewlekłymi i niepełnosprawnościami. Łatwa i przyjemna medycyna podróży powoli się kończy. Im szybciej uzmysłowią to sobie lekarze przyjmujący pacjentów w ośrodkach medycyny podróży, tym lepiej dla nich, i przede wszystkim dla ich pacjentów.

Maj 2024. Kontynuacja badań w kierunku rozpowszechnienia malarii na Madagaskarze. Zgodnie z oczekiwaniami, po porze deszczowej zachorowań znacznie więcej niż w porze suchej. Oczywiście, inne choroby pasożytnicze również dają znać o sobie, zwłaszcza schistosomoza i parazytozy (helminty i pierwotniaki) jelitowe. I w ten oto sposób pojawia się temat na następny projekt naukowy – neglected tropical diseases in developing countries on the example of Madagascar. Zaniedbane choroby tropikalne są niewątpliwie efektem zaniedbań sanitarnych na czerwonej wyspie. Madagaskar, należący do najbiedniejszych krajów świata, stacza się w ekonomiczną przepaść. Produkt krajowy brutto na mieszkańca jest obecnie niższy niż w chwili uzyskania niepodległości w 1960 roku, na co niewątpliwy wpływ ma porażający przyrost populacji (5 mln w 1960 r. vs. 30 mln w 2023 r.) . Niepodległość jest pozorna, prezydent kraju realizuje zadania swoich francuskich mocodawców. Prawdopodobnie nigdy nie podróżował lądem po dziurawych malgaskich drogach, nigdy nie widział przerażającej nędzy większości społeczeństwa, ludzi mieszkających w glinianych lepiankach (jak ich przodkowie setki lat temu) bez prądu, bieżącej wody i kanalizacji na wsiach lub w slumsach miast, w warunkach urągających ludzkiej godności. Jak to jest, że w byłych brytyjskich koloniach jest biednie, ale z jako tako funkcjonującymi drogami, mostami i transportem publicznym, natomiast w byłych koloniach francuskich (na Madagaskarze, w Gwinei, Czadzie, Republice Środkowoafrykańskiej i wielu innych) oprócz nędzy i upodlenia ludzi, braku jakichkolwiek perspektyw na lepszą przyszłość, krajowa infrastruktura jest na dnie a poszczególne ministerstwa zajmują się same sobą. Na Madagaskarze powszechne jest powiedzenie, że Francja bez byłych kolonii byłaby biednym krajem a jej bogactwo opiera na taniej sile roboczej oraz na eksploatacji surowców w Afryce i terytoriach zamorskich. Gdy w Nigrze niedawno wybuchła rebelia, Francuzi bardziej przejęli się utratą eksploatacji złóż uranu niezbędnego do swoich elektrowni atomowych, niż możliwą katastrofą humanitarną i losem miejscowej ludności. Urzędnicy UE w Brukseli zaklinają rzeczywistość i opowiadają o kryzysie migracyjnym i relokacji uchodźców. W tym samym czasie biznes państw kolonialnych eksploatuje Afrykę w najlepsze nie dając nic w zamian. Chocholi taniec Czarnego Lądu trwa w najlepsze.

Czerwiec 2024. Podróż przez północną część Ameryki Południowej. Lądowanie w Cayenne, stolicy Gujany Francuskiej, departamentu zamorskiego Francji. Na starcie trudności językowe (podróżny nic po francusku, tubylcy nic po angielsku), ale z czasem udało się znaleźć ludzi posługujących się łamaną angielszczyzną. Kraina znana współcześnie z obozów szkoleniowych dla żołnierzy wojsk specjalnych (w tym polskich) i Legii Cudzoziemskiej taplających się w błocie lasu równikowego, kosmodromu Kourou (miejsca wystrzeliwania rakiet Ariane), natomiast na przełomie XIX i XX wieku będąca wielką kolonią karną, na którą trafiali przez dziesięciolecia skazańcy z Francji. Transport publiczny słabo rozwinięty, całe szczęście wsparty przez prywatne busy kursujące do granicy z Surinamem (byłej kolonii holenderskiej). Tam przesiadka na łodzie, przepłynięcie na drugi brzeg i kontynuacja podróży do stolicy Surinamu (Paramaribo) kolejnym transportem kołowym. Na miejscu, w oczekiwaniu na wizę do Gujany, podróż do lasu deszczowego. I tu zaskoczenie, Surinam będący najbardziej zalesionym krajem świata (93% powierzchni) ma bardzo słabo rozwiniętą infrastrukturę turystyczną, która nie powala na kolana (Holendrzy się nie postarali). Za to eksploatacja kraju (wyrąb drewna i wydobycie złota) trwa w najlepsze. Niestety, surowce nie wzbogacają gospodarki biednego kraju, tylko kieszenie prywatnego sektora, głównie wszechobecnych Chińczyków. Podróż z Surinamu do Gujany (byłej kolonii brytyjskiej) w podobnym schemacie co poprzednio, czyli transport busem do granicy państwa, przepłynięcie promem na stronę gujańską, a następnie przejazd kolejnym pojazdem do Georgetown, stolicy kraju. Miasto okazuje się przygnębiającą dziurą z drogimi hostelami, wysokimi cenami usług i towarów (owoce tropikalne rosnące na miejscu droższe niż te importowane do Polski; równowartość 70 zł za kg winogron to drobna przesada). Jedynym udogodnieniem jest to, że wszyscy mówią po angielsku (była kolonia brytyjska), oprócz gastarbeiterów z Brazylii. Próby wzięcia udziału w wycieczkach organizowanych przez lokalne biura podróży kończą się niepowodzeniem (wysokie ceny i brak wystarczającej liczby turystów omijających Gujanę szerokim łukiem uniemożliwia zebranie minimalnych grup). Wobec braku możliwości zobaczenia interesujących miejsc, wszechobecnej biedy i jednoczesnej drożyzny, nie pozostaje nic innego jego opuścić ten nieprzyjazny kraj (jedyne państwo w Ameryce Południowej, które wymaga od Polaków posiadania wizy wyrabianej tylko w wybranych ambasadach lub placówkach konsularnych). Wyjazd też nie jest sprawą prostą (lot okrężną drogą do Wenezueli przez Panamę), wymagane jest również posiadanie biletu lotniczego potwierdzającego wylot z Wenezueli (mimo, że podróż z Gujany jest jeszcze kontynuowana po wizycie Wenezueli przez kolejne kraje), co kończy się nerwową walką z czasem i kupowaniem biletu na lotnisku. Naprawdę, to chyba jedyny kraj na półkuli zachodniej, który skutecznie utrudnia życie osobom podróżującym.

Po przylocie do stolicy Wenezueli (Caracas), miasta pięknie położonego w dolinie pomiędzy wzniesieniami przekraczającymi 2000 m n.p.m., oddalonego zaledwie 11 km od brzegu Morza Karaibskiego, zmiana nastawienia o 180°. Przyjazne zachowanie miejscowych do podróżnych i przyjemne zaskoczenie w postaci zdecydowanej poprawy bezpieczeństwa na ulicy (przerażające opowieści o kradzieżach i napadach w biały dzień nie znalazły potwierdzenia w rzeczywistości; jeszcze w 2015 r. Caracas było uznawane za najniebezpieczniejsze miasto na świecie). To co bardzo rzuca się w oczy, to olbrzymia dysproporcja pomiędzy biedą większości mieszkańców (nauczyciel na państwowej posadzie zarabia 6 USD + 19 USD talonów na wybrane produkty; miesięczne wynagrodzenie pracownika w sektorze prywatnym, np. recepcjonisty w obleganym hotelu 3-gwiazdkowym wynosi 190 USD, sprzedawcy w popularnej kawiarni 80 USD) a wysokimi cenami w restauracjach i większości sklepów (często wyższymi, niż ceny w Polsce). W najbogatszej dzielnicy Caracas (Las Mercedes) ceny nowych apartamentów kształtują się na poziomie 4 tysięcy USD za m2. Biorąc pod uwagę powszechną biedę, człowiek zastanawia się, o co tu chodzi i kto obławia się w tym skorumpowanym i obłożonym sankcjami kraju. Jak to możliwe, że państwo należące do światowej czołówki wydobywców ropy naftowej, do dnia dzisiejszego nie dorobiło się własnego przemysłu petrochemicznego i sprzedaje wydobytą z ziemi surową ropę za grosze, zamiast produkować ropę naftową i benzynę z uzyskanych węglowodorów? Kto za tym stoi? No chyba nie uczciwy do szpiku kości zachodni biznes i kryształowo czyste zachodnie koncerny paliwowe, nie mieszające się w sprawy gospodarcze państw eksporterów ropy naftowej :))? I tak o to kraj ‘śpiący’ na ropie jest obecnie ekonomicznym nędzarzem utrzymującym kontakty z Iranem, Koreą Północną i innymi egzotycznymi koalicjantami. Jedyne z czego Wenezuela (a raczej prywatny biznes powiązany z władzą) czerpie znaczące zyski, to sektor turystyczny. 4-dniowa wycieczka do wodospadu Salto Angel i parku narodowego Canaima za 1120 USD to propozycja dla zachodniego turysty z wypchanym portfelem, ale na pewno nie dla Wenezuelczyka pracującego na państwowej posadzie, który na kilka dni przyjemności musiałby zbierać przez całe życie. Kolejną ciemną stroną kraju jest podział na lepszych (uprzywilejowanych, pracujących na rządowych posadach, mających bliskie kontakty z reżimem Maduro) i gorszych, którzy muszą radzić sobie sami i pracować za grosze (znamy to z PRL). Wystarczyło pojechać do Parku Narodowego Morrocoy i zobaczyć jak uprzywilejowani bawią się na rajskich wyspach spędzając czas na luksusowych jachtach wypożyczanych po 1000 USD za dobę. Albo wypoczywają w drogich ‘miejscówkach’ takich jak El Hatillo czy Colonia Tovar. W tym samym czasie setki tysięcy nieuprzywilejowanych wegetują w slumsach stolicy (Barrio San Augustin) i próbują przeżyć za mniej niż 1 USD dziennie. Poczucie niesprawiedliwości społecznej jest widoczne na każdym kroku. Kilkadziesiąt lat temu w Polsce było możliwe obalenie systemu władzy totalitarnej dzięki solidarności robotników i inteligencji, którym udało się zmienić nasz kraj na lepsze. Czy uda się to Wenezuelczykom, którzy są mocno podzieleni na lepszych i gorszych? Na razie się na to nie zanosi, a dyktatura trzyma się mocno.

Kolejnym krajem na trasie była Kolumbia, która mimo, że boryka się problemami ekonomicznymi jak większość krajów Ameryki Południowej, jest zupełnym przeciwieństwem swojego sąsiada ze wschodu (setki tysięcy Wenezuelczyków wyemigrowało do Kolumbii za chlebem). Stolica kraju, Bogota, położona na wysokości ponad 2600 m n.p.m. nie ma w sobie nic z tropikalnej destynacji. Temperatury w dzień na poziomie kilkunastu oC (w przeciwieństwie amazońskiej dżungli i rejonów nadmorskich, gdzie jest gorąco i wilgotno), ludzie ciepło poubierani. Jest bezpiecznie, ludzie są uśmiechnięci, taksówkami można dostać się wszędzie, ceny nie patroszą kieszeni. Jedyne, co stanowi notoryczny problem, to brak znajomości angielskiego ponad 95% mieszkańców. Bez translatora w recepcji, taksówce, sklepie niczego się nie zdziała. Kolumbia ma bardzo dobrą sieć połączeń autobusowych między większymi miastami. Podróż do Medellin, a następnie do Cartageny autobusem nocnym jest bezpieczna, w bardzo przyzwoitym komforcie. Medellin, miasto znane z kartelu narkotykowego, dzisiaj już nie jest owiane złą sławą, jak w przeszłości. Nawet mafijny smród po Eskobarze gdzieś się ulotnił. Działkę kokainy za 4 USD można w dalszym ciągu kupić bez problemu (wielokrotnie mniej niż za ten sam towar w USA), ale nie czuje się zagrożenia. Medellin odrobiło lekcję z przeszłości w najlepszy możliwy sposób. W 2002 r. wojsko i policja zaatakowały kompleks faweli będący matecznikiem przestępczości zorganizowanej; atak nastąpił z lądu i z powietrza (z pokładu helikopterów); szacuje się, że zginęło 3 do 4 tysięcy ludzi. Po oczyszczeniu slumsów z wszelkiej maści kryminalistów, największą i najgroźniejszą fawelę zwaną Comuna 13 zaczęto rewitalizować; do pracy zabrali się artyści malując w ilościach hurtowych piękne murale; zainstalowano na wielu poziomach schody ruchome (jak w centrum handlowym), rozwinęła się drobna przedsiębiorczość w postaci setek sklepików z pamiątkami, restauracji i barów. W 2017 r. Comuna 13 otworzyła się dla turystów; dzisiaj Kolumbijczycy oraz dziesiątki tysięcy podróżnych z całego świata odwiedzają to miejsce, które stało się największą atrakcją turystyczną Medellin. W porównaniu ze slumsami w Azji, Afryce oraz w Ameryce Południowej (chociażby w Rio de Janeiro) jest to prawdopodobnie najlepsza rewitalizacja jakiej dokonało państwo, które zwróciło się do przestępców i ludzi żyjących w biedzie, dając im możliwość otworzenia drobnych biznesów i skończenia z gangsterską przeszłością. Odwiedzając Medellin nie sposób nie pojechać do oddalonego o 80 km Guatape, które jest największą perełką całego regionu. Miasteczko zachwycające swoim kolorytem, spektakularny kompleks zbiorników wodnych (zbudowanie tamy i zalanie terenów leżących w dolinach doprowadziło do powstania sztucznego pojezierza, które wygląda bajkowo) oraz wisienka na torcie, czyli góra na którą prowadzi 750 stopni (coś w stylu lankijskiej Sigiriya), prezentująca się zjawiskowo i widoczna z odległości wielu kilometrów (bardzo przypomina wyglądem ‘głowę cukru’ w Rio de Janeiro); na jej szczycie odwiedzających czeka piękny widok wspomnianych wcześniej zbiorników wodnych. Region Medellin z powodu swojej mrocznej przeszłości budzi obawy osób podróżujących do Kolumbii, co nie ma odzwierciedlenia we współczesnej rzeczywistości i zdecydowanie jest to miejsce, które należy odwiedzić chociaż raz w życiu. Kolejnym etapem podróży (nocnym autobusem) była słynna Kartagena, usiana licznymi zabytkami stanowiącymi pozostałość po kolonialnej przeszłości. Na miejscu okazało się, że kolumbijska wizytówka, a zwłaszcza jej Centro Historico, została zamieniona w sopockiego Monciaka, czyli setki knajp, sklepików z byle czym, taksówek korkujących wąskie uliczki (dziwne, że nikt nie wpadł na wprowadzenie strefy zamkniętej dla pojazdów silnikowych). I tak piękne, historyczne miasto zamienia się powoli w kiczowatą cepelię. Czego nie robi się dla masowego turysty.

Po Kolumbii przyszedł czas na Ekwador. Lot okrężną drogą przez latynoski hub czyli Panama City do Quito. Stolica kraju położona zaledwie 40 km od równika, ale w paśmie Andów na wysokości 2700-2800 m n.p.m. (wyżej tylko La Paz), co powoduje, że temperatury nie są uciążliwe. Kolejne teleferico, czyli kolejka linowa na wzgórza o wysokości 4050 m n.p.m., skąd można podziwiać wielkie miasto położone w dolinie oraz niedaleko położone wulkany, które w ostatnich latach stały się popularnym kierunkiem podróży polskich miłośników gór (z Quito pod wulkan Cotopaxi o wysokości 5897 m n.p.m. można dostać się taksówką w ciągu 2 godzin, pod wulkan Chimborazo 6263 m n.p.m. – w ciągu 4 godzin). Stolica Ekwadoru ma piękną, neogotycką bazylikę del Voto National, która jest tak ogromna, że nie sposób ogarnąć ją obiektywem aparatu. Ciekawe Centro Historico, w którym poupychanych jest mnóstwo sklepików sprzedających mydło i powidło. Takie czasy, w kryzysie ekonomicznym każdy orze jak może. Z Quito lot na Wyspy Galapagos; na lotnisku Baltra jakiś zawodnik obok stanowiska Immigration Officer zbiera od setek podróżnych przylatujących każdego dnia po 100 USD na tzw. wejścia do parków narodowych (za które na miejscu płaci się wiadra pieniędzy). Żadnego pokwitowania, tylko studolarowe banknoty lądują w szufladzie jakiegoś znajomego królika. Z lotniska do autobusu, z autobusu na łódź (przepłynięcie na wyspę Santa Cruz), z łodzi do kolejnego autobusu i przejazd do Puerto Ayora, największego miasta (15 tysięcy mieszkańców; cały archipelag ma 35 tysięcy ludności) przypominającego Mielno lat 90. ubiegłego wieku. Po zakwaterowaniu zakup wycieczek na kolejne wyspy (North Seymour, Bartolome). Rejsy jachtem, oglądanie miejscowej flory i fauny (żółwie, iguany, głuptaki, foki, pingwiny i wiele innych), snorkeling (spotkanie pod wodą z ławicami ryb, fokami, żółwiami, pingwinami i stresująca atrakcja – z rekinami, a konkretnie z żarłaczem białopłetwym /whitetip reef shark/). Archipelag Galapagos niewątpliwie jest atrakcją, szkoda tylko, że mocno drenującą kieszenie. Karol Darwin w XIX wieku zrobił wyspom taką reklamę, że każdy podróżnik wcześniej czy później chciałby je zobaczyć z całym dobrodziejstwem inwentarza. Na zakończenie południowoamerykańskiej eskapady powrót na kontynent do największego ekwadorskiego miasta – Guayaquil, które podobnie jak Johannesburg w RPA jest przykładem dwóch światów. Bogaci pozamykali się w swoich enklawach i dzielnicy biznesowej z drapaczami chmur, a uboższa część społeczeństwa okupuje centrum miasta, w którym panuje przestępczość i pospolita bieda.

Podsumowanie miesięcznej podróży po północnej części Ameryki Południowej: największe rozczarowanie – Gujana (była kolonia brytyjska poza jednym wodospadem nie ma nic do zaoferowania; stolica Georgetown to prowincjonalna dziura, biednie i bardzo drogo /80 USD za norę zwaną pokojem w hostelu/); największe pozytywne zaskoczenie – stolica Wenezueli, Caracas (w 2015 r. najniebezpieczniejsze miasto na świecie dzisiaj zmienia się na lepsze; widać duże kontrasty pomiędzy slumsami, gdzie mieszkańcy próbują przeżyć za kilkanaście-kilkadziesiąt USD na miesiąc a ekskluzywną dzielnicą Las Mercedes, gdzie metr kwadratowy apartamentu kosztuje 4 tys. USD; najważniejsze, że miasto jest otwarte na podróżnych, ludzie są otwarci i serdeczni); największa atrakcja – bez wątpienia Medellin i okolice (Guatape). Ameryka Południowa warta jest odwiedzin.

Wrzesień 2024. Rodzinny wyjazd na Sardynię, której mieszkańcy uważają, że nie są Włochami. Jest wietrznie, tłoczno i drogo (pokoje po 350 Euro za dobę, w których trzeba dodatkowo płacić z butelkę wody schowaną w minibarze to szczyt prymitywnego skoku na kasę). Niedogodności przykrywa błękitne niebo i morski lazur. Czar pryska, gdy jest pochmurna pogoda, wiatr wieje z prędkością >50 km/h lub pada (a raczej leje) deszcz. Pewnie to raj dla żeglarzy, ale dla podróżujących samochodem po krętych drogach, z ograniczeniem prędkości do 50 km/h, już niekoniecznie. Uboga śródziemnomorska roślinność i wąskie, zatłoczone plaże (na niektóre trzeba kupować bilety wstępu) pewnie mają swoich miłośników, zwłaszcza wśród Włochów z Półwyspu, którzy stadnie obsadzają najpopularniejsze destynacje. Piękne filmy robione z drona, podrasowane filtrami, których pełno w Internecie, w konfrontacji z rzeczywistością czasami wypadają jak tani chwyt marketingowy.

logo-medycyna-podrozy-light

Portal dla podróżujących do krajów o odmiennych warunkach klimatycznych i sanitarnych

Rekomendowany przez Polskie Towarzystwo Medycyny Morskiej, Tropikalnej i Podróży

prof. dr hab. n. med. Krzysztof Korzeniewski

Wojskowy Instytut Medyczny -
Państwowy Instytut Badawczy

ul. Szaserów 128, 04-141 Warszawa

Zakład Epidemiologii i Medycyny Tropikalnej
ul. Grudzińskiego 4, 81-103 Gdynia
Email: kkorzeniewski@wim.mil.pl

Gdański Uniwersytet Medyczny
ul. Skłodowskiej-Curie 3a, 80-210 Gdańsk

Instytut Medycyny Morskiej i Tropikalnej

Uniwersyteckie Centrum Medycyny
Morskiej i Tropikalnej

ul. Powstania Styczniowego 9b, 81-519 Gdynia
Email: kkorzeniewski@gumed.edu.pl

© Copyright 2009 - 2024 | Krzysztof Korzeniewski | Polityka Cookies